W ten sposób nie załatwi sobie patrona — straciła tę szansę z Martinezem. Miała medale, stopień porucznika, była dość sławna, ale to nie zapewniało awansu.
Najlepszą szansą na zdobycie następnego szczebla będzie zaryzykowanie życia w walce przeciw Naksydom. To rozsądne, by wyszarpać z wojny jak najwięcej szans awansu.
Możliwości śmierci nie warto rozważać. Sula umiała dobrze przekonywać w dyskusji, ale nie zdołała jeszcze sformułować dla samej siebie przekonującego powodu, że jej życie jest warte zachowania.
Lub życie innych osób.
Ponadto, odkąd dowiedziała się o zaręczynach Martineza, miała ochotę kogoś zabić.
Złożyła podanie, a potem poproszono ją na rozmowę kwalifikacyjną z kaporem Daimongiem. Ponieważ kilka pytań dotyczyło doświadczenia z bronią palną i środkami wybuchowymi, uznała, że prawidłowo domyślała się, jaka ma być natura służby.
Ale ponieważ jej odpowiedzi na te pytania brzmiały „podstawowe obeznanie” i „żadne”, nie było jasne, czy Sula będzie się do tej służby nadawać, czy nie. Wróciła wobec tego do Zarządu Logistycznego, gdzie kazano jej się zajmować problemem nakarmienia i odziania osiemdziesięciu milionów uchodźców z pierścienia.
Wystarczył rzut oka na dane, by się przekonać, że bez problemu nakarmi się zbłąkanych. Planeta Zanshaa, zgodnie z nakazami Praxis, była samowystarczalna w zakresie podstawowych produktów żywnościowych.
Nie była jednak samowystarczalna w zakresie wszystkich produktów spożywczych. Z powodu warunków klimatycznych i glebowych, jak również zważywszy na ekonomię skali, Zanshaa była mniej efektywna w produkcji niektórych rodzajów żywności i importowała pewne płody, a eksportowała inne. Stare, względnie płaskie kontynenty Zanshaa tworzyły idealne pastwiska dla zwierząt stadnych i Zanshaa eksportowała wołowinę, portschen, fristigo, jagnięcinę i produkty mleczne. Jednak w tropikalnych rejonach brakowało w glebie pewnych substancji odżywczych i to czyniło z planety importera netto pewnych produktów.
Całe kakao wysokiej jakości pochodziło spoza planety.
Tak jak tytoń.
Wiadro gówna, pomyślała Sula. Tytoń.
Sula brzydziła się tytoniem, ale zdecydowana mniejszość ludzkiej rasy, a nawet pewni Torminele i Daimongowie byli zagorzałymi zwolennikami tytoniu. Sula pamiętała ze szkoły, że kiedyś ta roślina powodowała problemy zdrowotne, ale medycyna je rozwiązała i teraz tytoń był tylko jednym z wielu drobnych zanieczyszczaczy powietrza. Shaa potępiali tytoń, dokładnie tak jak potępiali alkohol, orzechy betelu czy haszysz, ale nigdy nie zakazali tak naprawdę żadnej z tych substancji. Dopilnowali tylko, żeby dostęp do tych produktów był regulowany, opodatkowany i przynosił dochód rządowi.
Sula gorączkowo badała ceny artykułów spożywczych, gdy wszedł kurier z rozkazami dla niej. Została zaakceptowana, i to niesłychanie szybko, do tej nadal niejasnej służby, do której zgłosiła się na ochotnika; nakazywano jej zameldować się w ciągu dwóch dni w Villa Fosca, placówce niedaleko Edernay, parę godzin jazdy pociągiem z Zanshaa City.
W czasie południowej przerwy, Sula pognała do banku. Jej poprzedni doradca, pan Weckman, wyjechał — poleciał na Hy-Oso — a jego zmiennik skierował ją do pulpitu towarowego. Ceny na pozaplanetarne kakao, kawę i tytoń nieco wzrosły, ale rynek nie wiedział, że pierścień ma być zniszczony i że przez lata nie będzie żadnych tanich dostaw z orbity. Sula zastanawiała się nad kontraktem giełdowym na przyszłą dostawę, ale zdała sobie sprawę, że kiedy przyjdą Naksydzi, to osobie znajdującej się na ich liście z zaleceniem „widzisz, to zastrzel” może być trudno zrealizować zyski z tej spekulacji. Postanowiła więc, że będzie miała kontrolę rzeczywistych produktów. Dziwiąc się własnej śmiałości wykorzystała połowę swojej fortuny na zakup towarów, znajdujących się nadal na orbicie, na pierścieniu.
Kiedy wróciła do swego biurka w Zarządzie Konsolidacji Logistycznej, wydała polecenia, by te właśnie ładunki wysłano na dół w najbliższych kilku dniach i skierowano do magazynów w Dolnym Mieście Zanshaa.
Dokonawszy tego, usiadła znowu przy biurku z nieznanym uczuciem zdziwienia i dumy. Czuła się czymś więcej niż tylko spekulantem.
Czuła się jak par.
* * *
Ostatniego dnia pobytu w Zanshaa wróciła do Górnego Miasta i Domu Aukcyjnego La-gaa i Spaceya. Wazon junjao nadal był na sprzedaż — nikt na licytacji nie zaoferował minimalnej stawki dwudziestu tysięcy.
— Dam właścicielowi za niego czternaście tysięcy — powiedziała Sula młodej, uprzejmej Terrance, która ją przywitała. — Ale odlatuję i muszę go mieć dzisiaj.
Kobieta albo była naprawdę zszokowana, albo dobrze grała.
— Ależ milady — powiedziała — to jest warte…
— Czternaście dziś — oznajmiła Sula. — Jutro mniej.
Kobieta zamrugała.
— Muszę skontaktować się z właścicielem.
— Niech pani to zrobi.
Czternaście tysięcy wyczyściłoby konto Suli, ale przypuszczała, że pod naksydzkim reżimem jej konto i tak nie na wiele się przyda.
Sprzedawczyni wróciła po rozmowie, w oczach miała błysk wyrachowania.
— Pieniądze będzie chciał dostać dzisiaj — oznajmiła.
— Natychmiast, jeśli sobie życzy. Ale proszę, żeby zapakowała pani wazon w najbezpieczniejsze pudło, jakim pani dysponuje. Może będę musiała go poddać pewnym naprężeniom grawitacyjnym.
Kobieta skinęła głową.
— Możemy wykonać dla pani piankowy pakiet z wrażliwym na ciśnienie balonem chroniącym wnętrze.
— Doskonale.
Przed zapakowaniem Sula trzymała wazon przez chwilę w dłoniach, błądząc wzrokiem po subtelnej niebieskozielonej glazurze. Gładziła krakelurę koniuszkami palców. Potem, jak karmiąca matka niechętnie rozstająca się z noworodkiem, pozwoliła, by wazon zabrano i zapakowano.
Następnego dnia zameldowała się w Villa Fosca, różowo otynkowanym pałacu, zbudowanym pośród zielonych pagórkowatych terenów rolniczych. Miasta wypełniały się uchodźcami, jej dostawy kakao i tytoniu zjeżdżały na dół windą i zaczynały zyskiwać na wartości, a Sula przechodziła kursy posługiwania się środkami łączności, bronią, materiałami wybuchowymi oraz walki wręcz. Kursy prowadzili inżynierowie, żandarmi i członkowie Sekcji Wywiadu. Lokatorami willi byli sami Terranie, co sugerowało, że ochotników należących do innych gatunków szkolono w innych ośrodkach.
Życie w willi toczyło się dziwnym rytmem. Rankami kursanci w pełnych pancerzach ochronnych wlekli się przez rowy i po polach wysokiego po pas żyta. Popołudnia poświęcano zajęciom w klasach. Wieczorami żołnierze szli do namiotów, zaś oficerowie przywdziewali do kolacji galowe mundury i bawili się jak w letnim kurorcie. Prawie wszyscy oficerowie byli młodzi — nawet dowódca, kapitan porucznik Hong był przed trzydziestką — a to zachęcało do beztroskiego stylu. Mnóstwo picia, muzyki i wygłupów przy basenie oraz — jak podejrzewała Sula — intymnych schadzek po nocach. Sulę, która na formalnych kolacjach nosiła więcej imponujących medali niż inni obecni, traktowano z szacunkiem, nawet kiedy odrzucała propozycje alkoholu i seksu. Wszyscy wybaczali jej te ekscentryczności — była bohaterem i miała prawo do dziwactw.
Inni oficerowie gorszyli się, że nie ma służącego i choć twierdziła, że jest jej niepotrzebny, gdyż układa swoje rzeczy dokładnie jak chce i obca osoba tylko popsuje jej porządek, nalegali, żeby wśród żołnierzy wybrała sobie ordynansa. Sula nigdy w życiu nie prowadziła rozmowy kwalifikacyjnej ze sługą i przerażała ją perspektywa takiego interview, ale inni zorganizowali się w nieformalny komitet i zajęli się wyłonieniem kandydata. Sula siedziała tylko wśród nich i kiwała głową, jakby robiła to codziennie. Wkrótce miała ordynansa o nazwisku Macnamara — ochotnika z żandarmerii — wysokiego młodziana o kręconych włosach i bez zarostu. Był jedną z gwiazd kursu walk obronnych i Sula poczuła się pewniej, wiedząc, że będzie ją osłaniał.
Читать дальше