— Wielkie dzięki.
— Nie ma za co. — Martinez łyknął drinka.
P.J., biedaczysko, nawet nie wie, w co się pakuje, pomyślał. Zadźwięczał dzwonek do drzwi i zaczęli napływać inni goście: prawnik o nazwisku Gellimar, bardzo szarmancki w stosunku do Vipsanii; dwie młode kobiety, znajome Sempronii ze szkoły; dwoje starszych krewnych lordostwa Shelleyów, mieszkających na tyłach pałacu i służących za przyzwoitki, w których obecności młode kobiety mogły zabawiać dżentelmenów; nieco spóźniony urzędnik z Ministerstwa Skarbu, Castro, który śledził zawody żeglarskie i był bardzo zainteresowany akcją ratunkową zaplanowaną przez Martineza. Martinez, demonstrując ruch wirowy „Północnego Zbiega”, umieścił luźno nóż stołowy między kciukiem a palcem wskazującym i wprawił go w skomplikowany ruch. Gdy spojrzał ponad stołem, widział zwrócone na siebie oczy Vipsanii.
— Znasz dobrze lady Sulę? — spytała.
Martineza zaskoczyło to pytanie.
— Rozmawiamy od czasu do czasu — odparł. — Tylko że ona jest pół godziny świetlnej stąd.
— Czy sądzisz, że przyszłaby do nas na przyjęcie?
Martinez był coraz bardziej zdziwiony.
— Zapytam ją.
Uśmiechnął się. Siostry rzadko miewały takie pożyteczne pomysły.
* * *
— Już chcesz mnie przedstawić swojej rodzinie? — powiedziała Sula. — Chyba powinno mi to pochlebiać. — Jej znużona twarz wyrażała autentyczne zadowolenie. — Będę zaszczycona. Oczywiście jeśli pozwolą mi obowiązki służbowe.
Martinez uśmiechnął się. Czuł, jak wzbiera w nim radość. Był gotów przyznać, że siostry się jednak na coś przydają.
Wysłuchał do końca krótkiej wiadomości od Suli, a potem sprawdził na displeju zegara, która godzina. Lord dowódca Enderby nie wróci szybko — wraz z Guptą poszedł na jedno z wielu niekończących się posiedzeń, gdzie planowano koniec Wielkiego Pana. Martineza zostawili samego, by nadzorował łączność. Miał trochę czasu, więc zadzwonił do lorda Pierre’a. Czuł się teraz tak, jakby mógł zmierzyć się z tuzinem lordów Pierre’ów.
— Moje siostry zgodziły się, by przedstawiono je pańskiemu kuzynowi — powiedział.
Przez chwilę lord Pierre wydawał się zaintrygowany, jakby nie kojarzył, o czym Martinez mówi. Zaraz jednak jego oczy pojaśniały zrozumieniem.
— Mam go przyprowadzić do… — Zawahał się. — Gdzie mieszkają twoje siostry?
Martinez udał zdziwienie. Lord Pierre mu się nie wywinie.
— Przecież nie może pan przyprowadzić P.J. do Pałacu Shelleyów na chłodną inspekcję — stwierdził. — Nie jest ogierem. — W gruncie rzeczy nim jest, pomyślał Martinez. — To pan musi grać rolę gospodarza. A ponieważ P.J. nie czułby się dobrze, gdyby moje siostry spadły na niego jak trzy Mojry, na przyjęciu powinno być nas co najmniej sześcioro.
— Sześcioro? — Lord Pierre uniósł brwi. — Pan też chce przyjść?
— Musi być przyzwoitka, nie sądzi pan?
Między brwiami lorda Pierre’a pojawiła się zmarszczka.
— Zamierza pan to aż tak formalnie potraktować?
— To są moje siostry — oznajmił Martinez pryncypialnie.
Nie do końca rozumiał te wszystkie procedury z przyzwoitkami. We flocie załatwiano to inaczej: na każdym statku były zainstalowane rury rekreacyjne. Jednak rodziny z tradycjami przywiązywały dużą wagę do tego, by ich linie krwi pozostały niezbrukane, i dopuszczały małżeństwa tylko z osobami, które miały certyfikat czystości.
Lord Pierre machnął ręką na znak zgody.
— Dobrze, sprawdzę swój terminarz i odezwę się do pana.
— Dziękuję, lordzie konwokacie. — Martinez uśmiechnął się najsłodziej, jak potrafił.
Potem nagrał kolejny towarzyski przekaz dla Suli i wysłał go wraz z „Piątą księgą zagadek matematycznych” i tomem „Porcelana ziemska z okresu przed podbojem. Azja”.
* * *
Wrócił do mieszkania. Czekało na niego wieczorowe ubranie i wonny bukiet eskartori. Miał przecież randkę z Amandą Taen. Przypomniał sobie o tym z niejakim zdziwieniem. Tak był zajęty planami spotkania z Caroline Sulą i organizacją fikcyjnych zaręczyn Sempronii, że Amandę zepchnął w tył głowy. To niesprawiedliwe, pomyślał. I przez resztę wieczoru usiłował to naprawić.
Kazał Alikhanowi przygotować na później mały zimny bufet i schłodzić wino musujące. Ordynans nie po raz pierwszy dostał takie polecenie, więc tylko skinął głową. Martinez ogolił się i przebrał w strój cywilny: marynarkę z galonami na mankietach i kołnierzu i w spodnie z elastycznymi strzemiączkami, które biegły pod podeszwą wypolerowanych butów — te wszystkie szczegóły świadczyły o podążaniu za modą, ale bez szpanerstwa. Zamówił taksówkę, by zabrać Amandę z kwatery chorążych. Amanda włożyła rudawą suknię nieostentacyjnie wyposażoną w osiągnięcia technologii materiałowej — strój podtrzymywał jej bujne kształty w odpowiednich miejscach, ale upychał je dyskretnie w rejonach, gdzie było to wskazane. Z przodu suknia sięgała skromnie aż po szyję, za to w ogóle nie miała pleców. Kasztanowe włosy były spięte długimi złotymi spinkami ze sztucznymi rubinami wielkości orzecha włoskiego — taniocha, ale w dużej ilości robiła wrażenie. Na palcach i szyi dziewczyny również połyskiwało złoto i skrzyły się rubiny.
Amanda uśmiechnęła się olśniewająco.
— Nie jestem zbyt oficjalnie ubrana?
— Zupełnie nie. — Martinez położył rękę na nagich plecach kobiety i pomógł jej wsiąść do taksówki.
Zabrał Amandę do Teatru Półcienia na farsę erotyczną. Ten rodzaj komedii ludzie uwielbiali, innym rasom natomiast wydawał się niezrozumiały. Amanda śmiała się w pewnych momentach — Martinez spodziewał się, że dokładnie w tych miejscach będzie się śmiała.
Po spektaklu zaprosił ją na kolację do górno-miejskiej restauracji nie najwyższej klasy — w takich przybytkach bywa sztywno i zbyt oficjalnie — ale do dużej, gwarnej knajpy z galeriami w górze, zabieganą obsługą i – jak go zapewniano — z wyśmienitym jedzeniem. Gdy wszedł do środka, zobaczył przy barze pijącego Ari Abachę, który na widok Amandy wzniósł w milczeniu kieliszek. Martinez jadł umiarkowanie, obserwując, jak Amanda pałaszuje stek z bizona. Myślał, że to przyjemnie spotkać dziewczynę o tak nieskrywanym apetycie.
Potem zabrał ją do klubu na tańce, potem do swego mieszkania, a potem do łóżka. Gdy ściągnął z niej suknię, obfite ciało wprost wskoczyło mu w dłonie. Jak się spodziewał, było świetnie. Młoda zdrowa kobieta zwierzęco, zachłannie i ze śmiechem brała to, na co miała ochotę.
Wieczór byłby doskonały, gdyby Martinez nie miał w tyle głowy obrazu Suli, jej oczu, głosu, wyobrażonej woni, jakiejś wyrafinowanej mieszaniny zapachu czystego ciała, bzu i podniecenia.
Tymczasem Sula sama w cuchnącym kokpicie zastanawiała się, dlaczego Martinez nie przesłał swej zwykłej wieczornej wiadomości. Przyzwyczaiła się do jego głosu, który docierał dwa lub trzy razy dziennie, i teraz uświadomiła sobie, jak bardzo jej tego brakuje.
Doszła do wniosku, że dowódca kazał mu pracować do późna, więc otworzyła plik na temat ziemskiej porcelany. Przez kilka godzin oglądała wazony, misy, dzbany, wszystkie starożytne, niewiarygodnie rzadkie i cenne. Wyobrażała sobie, jak dotyka tych cudownych przedmiotów, jak wodzi palcami po ich powierzchniach pokrytych emalią, spękanych lub gładkich. Pieściła nieosiągalne twory rąk ludzi nadzwyczaj utalentowanych, nieznanych i od dawna nieżywych.
— Jest stary. Nie cierpię go. Ostry szept Sempronii zasyczał w uchu Martinezowi, który spojrzał ze współczuciem na najmłodszą siostrę.
Читать дальше