— Jeśli są za to jakieś opłaty, zwrócę ci koszty — powiedziała. Opłaty za pobranie tekstu były bardzo małe — a może w ogóle zerowe — ale to miło z jej strony, że jest w tych sprawach skrupulatna.
Martinez spojrzał na displej: Sula leżała w fotelu akceleracyjnym bez hełmu i górnej części skafandra. Dolną część zostawiła na sobie prawdopodobnie w celach sanitarnych. Włosy zwisały w strąkach, pognieciona bluzka lepiła się od potu; dziewczyna wyraźnie potrzebowała prysznica, ale spojrzenie miała żywe, ciekawe i wyglądała znacznie lepiej od tej bladej upiornej istoty, która znalazła w jachcie martwego Blitshartsa.
— Dziękuję ci za okazane mi zainteresowanie — kontynuowała. — Za wiadomości i wszystko, co mi przesyłasz. Mam nadzieję, że będę ci mogła wysłać rzeczy równie ciekawe i zabawne. Ale… — westchnęła krótko — wiadomości stąd są, niestety, dość nudne. Najbardziej ekscytujące wydarzenie dnia to ruch robaczkowy jelit i zaoszczędzę ci parametrów, chyba że masz wisielczy humor.
A więc ciągle dowcipkuje, zauważył Martinez. To go podniosło na duchu i by to uczcić, pociągnął łyk koktajlu.
Sula przesunęła się w fotelu, z łatwością poruszała się w statkowej półgrawitacji.
— Dzięki za informację o ubezpieczycielach i wierzycielach Blitshartsa. Nie zamierzam jednak opukiwać „Północnego Zbiega”. Nie chcę, żeby podczas oficjalnego śledztwa zarzucono, że nadgorliwa kadet zniszczyła dowody. — Uśmiechnęła się blado. — Mam nadzieję, że wybaczysz mi, że nie skorzystałam z okazji, by dla odmiany przesłać ci coś interesującego.
Martinez wzruszył ramionami. Wiedział, że w analogicznej sytuacji wybrałby się na jacht z lupą i szczoteczką do zębów, by zbadać, co się w zasadzie stało z Blitshartsem. A przynajmniej z komputera pokładowego przesłałby wszystko, co się da.
Może Sula nie przejawia tego typu ciekawości?
— Jeszcze raz dziękuję, że się odezwałeś — rzekła Sula. — Postaram się wyszukać coś interesującego do następnej transmisji. — Wzrok Suli błyskawicznie przeniósł się poza kamerę. — Komputer, zakończ przekaz — powiedziała.
Na ekranie pojawił się symbol oznaczający koniec transmisji.
Martinez odchylił swe długie ciało w krześle, syknęły pneumatyczne zawieszenia. W swym apartamencie spędzał czas między końcem dyżuru a umówioną kolacją u sióstr.
Chciał wysłać Suli odpowiedź, ale doszedł do wniosku, że nie wystarczy mu czasu! Dopił koktajl i już miał wygasić ekran, gdy odezwał się sygnał nadchodzącej wiadomości. Przyjął ją: miał przed sobą panią chorąży Amandę Taen.
— Halo? — spytała. — Wróciłam na stację. — Gdy zobaczyła, że Martinez zgłosił się osobiście, na jej twarzy ukazał się szeroki uśmiech.
Martinez poczuł się przez chwilę tak, jakby wypadał z szyn, kiedy próbował przestawić zwrotnicę z Suli na kobietę, za którą nie tak dawno się uganiał. Chorąży Taen niemal we wszystkim stanowiła kontrast kadet Suli. Sula jest bladą blondynką — Taen natomiast ma bujne, błyszczące kasztanowe włosy i różową cerę. O ile Martinez mógł się zorientować z przekazu wideo, Sula ma bardzo kobiecą, lecz raczej szczupłą figurę, zaś ciało Taen jest obfite, rzekłbyś: wybujałe.
Taen emanowała łobuzerską gotowością do uciech, która otaczała ją jak chmura feromonów. Martinez przypuszczał, że raczej się nie zaznajomiła z „Piątą księgą zagadek matematycznych” Kwa-Zoi.
— Gdzie się podziewałaś? — spytał.
— Konserwacja satelity. Jak zwykle.
Chorąży Tean była zastępcą dowódcy małego statku, który konserwował i reperował setki satelitów komunikacyjnych i obserwacyjnych w układzie Zanshaa. Często musiała pełnić służbę przez wiele dni z rzędu, ale potem dostawała długie urlopy, które z nawiązką rekompensowały długie nieobecności.
— Już jestem umówiony na dziś wieczór — powiedział Martinez. — A co robisz jutro?
Tean uśmiechnęła się szeroko. Patrzyła tak bezpośrednio, że Martinez odebrał jej spojrzenie bardziej lędźwiami niż umysłem.
— Nie mam żadnych planów — odparła. — Mam nadzieję, że ty coś dla nas planujesz.
I Martinez zaproponował, żałując, że to nie Sula tu wylądowała i że to nie ona ma urlop.
No cóż, pomyślał, flota, ustalając harmonogramy, nie liczy się z życzeniami młodszych oficerów. Amanda Taen znajdowała się blisko i postąpiłby jak głupiec, gdyby odmówił sobie tej jednej przyjemności tylko z tego powodu, że pół godziny świetlnej stąd znajduje się druga.
* * *
Po rozmowie z Amandą Taen przebrał się w półformalny wieczorowy strój — jego stylowe siostry nie uznawały całkiem swobodnych ubrań. Pojechał taksówką do starego Pałacu Shelleyów, gdzie panny Martinez prowadziły salon.
Po drodze minął słynny pomnik Wielkiego Pana Przekazującego Praxis Innym Ludom: Shaa naturalnej wielkości — dwa razy wyższy od Ziemianina — stał na grubych nogach z głową w kształcie dziobu statku, uniesioną ku horyzontowi. Szare fałdy skóry zebranej artystycznie z wyciągniętego ramienia, które trzymało displej z wyrytą samą Praxis, zaczynającą się od dumnego, dość złowróżbnego oświadczenia: „Wszystko, co ważne, jest znane”. Przed Wielkim Panem klęczeli przedstawiciele podporządkowanych ras, zastygli w pozach wyrażających zdziwienie i zachwyt.
Martinez przelotnie spojrzał na pomnik ponurym wzrokiem.
Olbrzymi Pałac Shelleyów składał się z kilku połączonych galeriami i pasażami budynków, wznoszonych przez wieki w rozmaitych stylach architektonicznych. Rogate kamienne diabły skakały po dachach, a tuż obok strzelały smukłe metalowe abstrakcyjne konstrukcje w stylu Devis. Lord i lady Shelley mieszkali teraz w mniejszym, bardziej nowoczesnym domu na modniejszej ulicy, a frontową część swego pałacu wynajęli siostrom Martinez. Budynki z tyłu natomiast wykorzystywali jako przechowalnię starych domowników i ubogich krewnych — tych często się widywało, gdy krążyli po ogrodzie w podwórcu niczym starożytne duchy.
Martineza wprowadziła do środka młoda służąca o nieatrakcyjnej urodzie — tutaj żadnej kobiecie nie pozwalano przyćmić sióstr Martinez. Wszedł do południowego salonu z widokiem na Dolne Miasto; zastał tam swoje siostry Vipsanię i Walpurgę. Wstały, by mógł je pocałować w policzki.
— Napijesz się koktajlu? — zaproponowała Vipsania.
— Owszem.
— Przygotowałyśmy dzban niebieskiego melona.
— Chętnie.
Martinez wziął drinka — który nie był ani niebieski, ani nie zawierał melona — i zajął krzesło naprzeciw sióstr.
Vipsania miała na sobie płową suknię, Walpurga turkusową, ale poza tym siostry były do siebie bardzo podobne, o oliwkowej cerze, jak Martinez, i ciemnych włosach i oczach. Rysy twarzy Vipsanii były może nieco ostrzejsze niż jej siostry, a Walpurga miała pełniejszą szczękę. Były wysokie, jak Martinez, i jak on zawdzięczały to długości tułowia, a nie nóg. Raczej efektowne niż piękne — tak by się je określiło. I inteligentne.
Martinez nie rozumiał, jak może być z nimi spokrewniony.
— Miałyśmy wiadomość od Rolanda — powiedziała Walpurga. — Przybywa na Zanshaa.
Roland, starszy brat Martineza, miał odziedziczyć przywileje feudalne, jakimi cieszył się klan Martinezów na Laredo.
— Po co? — spytał Martinez.
— Przyjeżdża na końcowe chwile Wielkiego Pana.
Martinez błyskawicznie dokonał obliczeń w pamięci.
— Wiadomość z pewnością jeszcze nie dotarła do Laredo.
— Nie. Ale on to przewidział.
Читать дальше