Sądząc po resztkach, musiało się tu wczoraj tłoczyć sporo osób. Gdyby Martinez śledził kronikę towarzyską, przeczytałby rano entuzjastyczne opisy dekoracji, strojów i gości.
Może Martinez powinien w kronice towarzyskiej przynajmniej zerknąć na listę gości i zastanowić się, kto zasłużył na zaproszenie, a kto nie, i dlaczego?
Martinez sobie na takie zaproszenie nie zasłużył, choć należał do klientów lorda Ngeni. Ngeni i jego klan reprezentowali w stolicy interesy klanu Martinez.
Jednak sam lord Ngeni nie był tu obecny — szef klanu Ngenich objął stanowisko gubernatora w Paycah, zostawiając sprawy klanu w rękach syna, lorda Pierre’a Ngeni. To on wydał wczoraj przyjęcie w pałacu.
Martinez zmierzał właśnie do gabinetu lorda Pierre’a Ngeni. Majordomus prowadził go przez dziedziniec, na którym wśród równych rzędów zieleni stały ponadnaturalnej wielkości posągi przodków Ngeni. W poczekalni zobaczył grupkę petentów. Nie wszyscy z nich byli ludźmi i nie wszyscy wyglądali szacownie. Martinezowi nie kazano czekać.
Należały mu się przynajmniej pewne względy.
Pierre Ngeni — młody, barczysty, okrągłogłowy, o szczękach mastyfa — mówił głębokim barytonem. Podobnie jak ojciec, nosił ciemnoczerwony mundur, co oznaczało, że jest konwokatem — członkiem Konwokacji, z której wywodzili się najwyżsi administratorzy imperium i która miała prawo wnosić „petycje” do Shaa. Gdy petycja została przez Shaa zaaprobowana, zmieniała swój status — stawała się prawem. Zgromadzenie miało objąć zarząd nad imperium, gdy zakończy życie ostatni z Wielkich Panów.
Dobrze skrojony mundur lorda Pierre’a nie był jednak ostatnim krzykiem mody. Pierre nie lubił szpanować, przeciwnie, był człowiekiem poważnym, oschłym, sprawiającym wrażenie zawsze zapracowanego. Na biurku miał porządnie ułożone stosy papierów, a dwoje sekretarzy robiło notatki na jego polecenie.
— Witam, milordzie. — Pierre wstał zza biurka.
— Witam lordzie konwokacie. — Martinez wyprężył się i uniósł podbródek, salutując osobie wyższej rangą.
— Proszę, usiądź.
Martinez usiadł na krześle o prostych plecach, wyraźnie zaprojektowanym tak, by zniechęcić petentów do zabierania czasu lordowi konwokatowi. Lord Pierre miał znacznie wygodniejszy fotel, którego poduszki westchnęły, gdy na nie opadł. Odchylił oparcie i lustrował Martineza łagodnymi piwnymi oczyma.
— Widziałem pana w dzienniku — powiedział. — Akcja ratunkowa, którą pomógł pan przeprowadzić… dobrze o niej mówiono.
— Dziękuję, lordzie Pierre.
— Szkoda, że nie udało się sprowadzić żywego Blitshartsa lub choćby psa. — Zanshaa, a przynajmniej ziemska część społeczeństwa, okazywała spory żal z powodu śmierci psa Pomarańczy, chyba większy niż z powodu tragedii właściciela.
Martinez wzruszył ramionami.
— Niestety, to nie od nas zależało — odparł.
— Tak przypuszczam. — Po chwili milczenia Pierre się pochylił. — Co mogę dziś dla ciebie zrobić? — spytał rzeczowo.
— Miałem nadzieję, milordzie, że uda się załatwić dla mnie inne stanowisko.
Lord Pierre wydawał się zaskoczony.
— O ile pamiętam — powiedział powoli — mój ojciec zrobił sporo, by zarekomendować pana lordowi dowódcy Enderby’emu.
— Jestem mu za to bardzo wdzięczny, milordzie. Pierre patrzył teraz oskarżycielsko.
— Ale nic z tego nie wyszło? Enderby czuł do ciebie antypatię?
— Nic o tym nie wiem. — Martinez nastroszył się. — Chodzi o to, że lord dowódca Enderby postanowił pójść za ostatnim Shaa do wieczności.
Powieki lorda Pierre’a zatrzepotały w wyrazie zdziwienia.
— Aha, rozumiem. — Pogładził się po masywnej szczęce. To wysoce niedogodne po tym wszystkim, co zrobiliśmy. I nie potrafi pan wywnioskować, czy z łoża śmierci zarekomenduje pana w swojej petycji do awansu?
— Nie mogę liczyć na żadną rekomendację — odparł Martinez ostrożnie. Zaciskał dłonie na kantach spodni. — Załatwił mi posadę oficera łączności na „Koronie”. Robota mniej więcej taka sama, jaką mam teraz, ale to mały statek i jego dowódca też pomniejszy…
— Stanowisko znacznie mniej prestiżowe od adiutanta dowódcy Floty Macierzystej — dokończył Pierre.
— Właśnie.
— Tak jakby czynił wysiłki, by pana zdegradować. — Pierre znów patrzył oskarżycielsko.
— Prawdopodobnie uważa, że przyszedł czas, bym podjął służbę na statku — stwierdził Martinez bez przekonania.
— Zobaczę, co da się zrobić — powiedział Pierre. — Niestety, obecnie mam niewielkie wpływy we flocie. Moja cioteczna babka odeszła na emeryturę i teraz nie mamy w wojsku nikogo, kto byłby nam winien jakąś przysługę. — Nachmurzył się, ściszył głos, jakby mówił sam do siebie. — Gdyby chciał pan objąć stanowisko w służbie cywilnej, miałbym większe szanse coś znaleźć.
— Byłbym bardzo wdzięczny za każde wsparcie — rzekł Martinez. — Może moja obecna… popularność… mogłaby coś pomóc.
Lord Pierre zmarszczył brwi. Nagle oparł dłonie na podłokietnikach fotela, jakby zamierzał wstać i odprawić Martineza, i zaraz o nim zapomnieć, ale przemyślał sytuację i usadowił się wygodniej.
— Co słychać u pana sióstr? — spytał. — Od czasu, gdy je pan tu wprowadził, widywałem je tu i ówdzie, ale nie miałem okazji z nimi porozmawiać.
— Mają się dobrze — odparł Martinez. — Udzielają się w życiu towarzyskim stolicy.
— Poczynił pan w stosunku do nich jakieś plany matrymonialne? Martinez był zaskoczony tym pytaniem.
— No… nie — powiedział. — Żadnych planów. — Nie śmiałbym, dodał w duchu.
— Mam krewnego, któremu pomogłoby małżeństwo — rzekł lord Pierre. — Też ma na imię Pierre, ale my zwracamy się do niego P.J.
Martinez zamrugał.
— Którą z sióstr masz na myśli, milordzie? Lord Pierre wzruszył ramionami.
— To nieistotne, o ile posiada odpowiednie kompetencje. Ponadto przypuszczam, że pański ojciec lord znajdzie mu jakieś zatrudnienie na Laredo…?
W umyśle Martineza rozległy się donośne dzwonki ostrzegawcze.
— Mógłbyś, milordzie, powiedzieć coś więcej o P.J.? Odpowiadając, lord Pierre kładł nacisk na pogodny charakter i urok osobisty kuzyna, lubianego przez wszystkich, którzy go znali. Martinez dopytywał się o szczegóły. P.J. nie ukończył studiów i nigdy nie zabiegał o tradycyjne dla parów kariery ani w służbie cywilnej, ani w wojsku. Prawdę mówiąc, nigdy nie pracował.
Gdy te fakty wyszły na jaw, złość zaczęła niebezpiecznie kipieć w żyłach Martineza. A więc lord Pierre miał kuzyna nicponia, który roztrwonił odziedziczony majątek i swoim zachowaniem przynosił wszystkim wstyd, a teraz rodzina Martineza miałaby go przejąć od Ngenich. I co? Ma jeszcze okazywać wdzięczność za szansę wżenienia się w wyższą sferę! Pierre mówił o „kompetencjach” i o posadzie dla P.J. na prowincji — było jasne, że gdy ten osobnik zwiąże się już z rodziną, klan Martinezów miałby go utrzymywać.
Martinez miał wielką ochotę wpakować tę propozycję z powrotem między idealne białe zęby lorda Pierre’a, ale powiedział:
— Porozmawiam z siostrami, ale nie sądzę, żeby planowały teraz zamążpójście.
Lord Pierre nieco się nachmurzył.
— Chyba nie pozostawiacie im tej decyzji?
Gdybyś był ich bratem, to na pewno byś się nie wtrącał, pomyślał Martinez, ale głośno stwierdził:
— I tak wszystko zależy od naszego ojca. Jeśli sobie życzysz, milordzie, przekażę mu szczegóły.
— Och… a może powinniśmy coś wymyślić, żeby wprowadzić P.J. w krąg ich znajomych. Siostry z pewnością często się bawią?
Читать дальше