— Przyjaciele powinni sobie pomagać — odparł. — A jeśli chodzi o picie… jakoś trzeba zabić nudę. A ja się zastanawiam, czy nie zająć się żeglarstwem. — Nagle przyszło mu coś do głowy. — A może oboje byśmy się tym zajęli? Pokazałaś prawdziwy talent, przechwytując „Północnego Zbiega”. Na pewno byłabyś dobra.
Sula pokręciła głową.
— Nie interesuje mnie to.
— Ale dlaczego? Zdobyłaś srebrne naszywki, więc na pewno musiałaś brać pod uwagę żeglarstwo. Flota będzie cię do tego zachęcała, bo to poprawia pilotaż.
Foote nie sprawdził historii mojej rodziny, pomyślała Sula z ulgą. Należała autentycznie do kasty parów, choć klan Sula miał teraz tylko jednego członka — właśnie ją. Jej fundusz powierniczy mógł zapewnić skromny apartament w Górnym Mieście, ale nie wystarczyłby na utrzymanie jachtu.
Mogła po prostu powiedzieć Footemu, że jeszcze nie otrzymała swojego spadku, ale nie chciała tego robić. Doszła do wniosku, że im mniej Jeremy Foote o niej wie, tym lepiej.
— Już i tak za dużo czasu spędzam w małych łodziach — odparła. — Po co mi więcej?
Do pokoju weszła ruda kadet i ze zdziwieniem spojrzała na Sulę.
— Widziałam cię dziś rano w wideo — powiedziała. — Uratowałaś „Północnego Zbiega”.
Foote przedstawił jej Ruth Chatterji, która chciała wiedzieć, czy lord dowódca Enderby jest tak ostry, jak o nim mówią. Sula odparła, że wygląda na surowego, ale wieszając medal na jej szyi, nie okazywał specjalnej brutalności.
— Możesz powiedzieć, jak to wszystko wyglądało na „Północnym Zbiegu”? — dopytywała się Chatterji. — Czy to prawda, że Blitsharts miał zator i wyrzygał swoje płuca?
Sula wstała.
— Lepiej już sobie pójdę. Dzięki za chwilę pogawędki.
— Spieszysz się na randkę z troglodem? — spytał Foote. Bezwładnie opadł w fotel, odchylił głowę i spod półprzymkniętych powiek patrzył na Sulę, gdy przechodziła obok. — Coś ci powiem. Mógłbym ci zaproponować prawdziwy wieczór — powiedział. — Jutro jem kolację z wujem. Jest kapitanem na „Bombardowaniu Delhi”. Zawsze chętnie poznaje obiecujących oficerów. Może ci się na coś przydać.
Sula spojrzała w dół na Foote’a i słodko się uśmiechnęła.
— Kapitan Foote z „Delhi”? — spytała. Zmarszczyła czoło, jakby usiłowała sobie coś przypomnieć. — Jest żeglarzem?
— Tak. To on.
Uśmiech na twarzy Suli zmienił się w wyraz niesmaku.
— Nie wiem — odparła z wahaniem. — Zawsze uważałam żeglarzy za najnudniejszych ludzi na tym pieprzonym świecie.
Zdziwiony Foote mrugał, Chatterji patrzyła zaskoczona, a w sercu Suli dzwoniła złośliwa satysfakcja.
Jednak rozmowy z kadetami nie pozostały bez efektu. Gdy Martinez po nią przyszedł, odruchowo patrzyła na jego nogi, gdy kroczył przed nią korytarzem sztabu.
Rzeczywiście, są może nieco przykrótkie, pomyślała.
* * *
Vipsania uniosła kieliszek.
— Nim przejdziemy do stołu, chciałabym wznieść toast na cześć naszego specjalnego gościa. Za lady Sulę, która tak dzielnie i fachowo odzyskała „Północnego Zbiega” wraz z ciałami kapitana Blitshartsa i Pomarańczy.
Wznosząc toast i wypowiadając imię Suli, Martinez zdusił uczucie zawiści. To on przecież wymyślił ten plan.
Nie mógł się spodziewać, że Vipsania zechce wznieść toast za niego. Przecież był tylko jej bratem.
Jednak zazdrość spłowiała i zmieniła się w podziw, gdy patrzył na Sulę stojącą w salonie pałacu. Szczupła, wyprostowana jak lanca, lekko się zaczerwieniła, wiedząc, że jest w centrum uwagi. Ciemnozielony kolor długiej bluzy podkreślał barwę intrygujących szmaragdowych oczu. Krawiec Martineza bardzo dobrze dopasował mundur, a kąpiel, nowa fryzura i umiarkowana dawka kosmetyków sprawiły cuda, poprawiając ziemistą cerę — skutek długiej podróży w ciasnej łodzi.
Martinez zanurzył usta w kieliszku i zupełnie szczerze wypił za zdrowie Suli.
Sula wzniosła swój kieliszek z bąbelkowaną wodą — od początku przyjęcia trzymała go w dłoniach — i powiedziała:
— Chciałabym podziękować lady Vipsanii, lordowi Garethowi… — spojrzała na Martineza — i całemu klanowi Martinezów za łaskawą gościnność.
Martinez skromnie powstrzymał się przed wzniesieniem kieliszka, gdy zebrani go pozdrawiali. Rozejrzał się po sali i zobaczył, jak P.J. Ngeni, stojący parę kroków z tyłu, pożera Sulę wzrokiem.
— Nadzwyczajne! — wołał PJ. ponad głosami tłumu. — Cudowna dziewczyna!
Martinez uśmiechnął się w duchu. Nie powiedzie ci się z tą dziewczyną, jeśli nie znasz dzieł Kwa-Zoi, pomyślał.
Przyjęcie sióstr Martinez wydawało się sukcesem. Martinez widział kilka osób, które spotkał poprzednio na obiedzie u lorda Pierre’a; P.J. przyszedł z dwoma kolegami, którzy z mniejszym od niego powodzeniem maskowali swoją czysto dekoracyjną naturę. Walpurga w rogu pokoju prowadziła wesołą rozmowę z adwokatem — reprezentantem interesów klanu Qian — którego poznała w Pałacu Ngenich. Przy drzwiach do ogrodu Sempronia mówiła coś do młodego ciemnego blondyna w zielonkawym mundurze porucznika floty.
Sula natomiast — od kiedy przedstawiono ją gościom — stała się ośrodkiem zainteresowania kilku młodych mężczyzn, w tym dwóch szpanujących kolegów P.J. Martinez zastanawiał się, czy ruszyć jej na ratunek, ale gong na obiad wyzwolił go z kłopotu.
Przy stole nie siedział przy Suli — posadzono ją między dwoma gośćmi, których siostry złowiły w Pałacu Ngenich — ale cały czas dobrze ją widział. Wysokie oparcie krzesła, wyrzeźbione ze starej, pociemniałej eskerskiej kości słoniowej stanowiło doskonałą oprawę bladej twarzy Suli. W sali wypełnionej innymi gośćmi, udekorowanej wyszukanymi bukietami, rozsiewającymi kwiatowe zapachy, obiektem najbardziej godnym oglądania była Caroline Sula.
Martinez przechodził z jadalni do salonu, gdy Sempronia położyła mu dłoń na lewym ramieniu.
— To twoja wina! — syknęła. — Nalega, żebym poszła z nim na spacer do ogrodu!
— To miły ogród — stwierdził Martinez.
— Ale nie wtedy, gdy jest tam P.J.
— A poza tym to wina twoich sióstr — dodał Martinez.
Spojrzała na niego wściekle.
— Powinieneś mnie przed nimi bronić. Po co ma się braci?
Gdy sobie poszła, Martinez pogawędził z paroma gośćmi i już miał pójść szukać Suli, gdy P.J. położył mu dłoń na prawym ramieniu. Co za symetria, pomyślał Martinez.
— Możemy pogadać? — P.J. pogładził swój mały wąsik.
— Naturalnie.
— Poprosiłem twoją siostrę Sempronię, żeby… hmm… poszła ze mną na spacer do ogrodu — powiedział P.J. Martinez przylepił sobie uśmiech do twarzy.
— Będzie przyjemnie.
— Chodzi o to, że od razu… no… bardzo polubiłem Sempronię.
Martinez skinął głową.
— To nic niezwykłego. Jest powszechnie lubiana.
— Pomyślałem, że jeśli uda mi się zaprowadzić ją do ogrodu… mógłbym poprosić ją o rękę. — Głos mu osłabł. — By mnie poślubiła — wyjaśnił.
— Nigdy inaczej nie myślałem.
— Więc postanowiłem poprosić cię o radę. — P.J. spojrzał ufnie na Martineza.
Martinez, patrząc na niego, zadawał sobie pytanie: jak P.J., który — wydawałoby się — prowadzi takie światowe życie, może tak brakować towarzyskiej pewności siebie.
— O co chodzi? Nigdy się przedtem nie oświadczałeś kobiecie? — spytał Martinez.
P.J. zarumienił się.
— Owszem, ale tylko dla żartu. Nigdy nie proponowałem małżeństwa i… — zakasłał — tych wszystkich obowiązków i odpowiedzialności, i tak dalej. — Patrzył smętnie. — Masz coś przeciw temu, bym poprosił twoją siostrę o rękę? — spytał, patrząc na Martineza.
Читать дальше