Hork spokojnie zerknął w górę.
— Odcięto linę Portu. Zgodnie z planem. — Wyjrzał przez okno. Patrzył na mroczne cienie obręczy nadprzewodnikowych.
— Teraz opadamy dzięki własnemu napędowi. Prądy w tych obręczach sprawiają, że falując, zanurzamy się coraz głębiej w Gwiazdę. I tylko dzięki obręczom będziemy mogli wrócić do domu… Jesteśmy sami — dorzucił. — Ale przynajmniej ruszyliśmy w drogę.
Trzy metry głębokości. Taka głębokość nie mieściła się Durze w głowie. Ludzie w Płaszczu mogli żyć tylko w osłonie nadciekłego Powietrza o grubości zaledwie kilku metrów. Podczas pierwszej wyprawy z Tobą do Bieguna z nadpływu — tak dalekiej, że Dura miała wrażenie, iż podróżuje po krzywiźnie samej Gwiazdy — pokonali najwyżej trzydzieści metrów.
A teraz wwiercała się całe metry w głąb bezlitosnej masy Gwiazdy. Wyobrażała sobie, jak Gwiazda miażdży drewnianą łódeczkę i wypluwa ich niby pasożytnicze robactwo. I niewiele pocieszała ją myśl, że podróż zostanie przerwana przed osiągnięciem tej niszczącej głębokości tylko pod warunkiem, iż osiągną swój cel… iż jakiś niewyobrażalny twór wyłoni się z Rdzenia i wyjdzie im na powitanie.
Pod koniec drugiego dnia znajdowali się już poniżej mgławicowej granicy warstwy Powietrza nadającej się do życia. Jaskrawa żółć Powietrza za oknami zanikała; przybierała kolejno odcień bursztynu, ciemnego oranżu i wreszcie krwistego fioletu, który nasuwał skojarzenie z Morzem Kwantowym.
Dura przycisnęła twarz do chłodnego, przezroczystego drewna w nadziei, że coś zobaczy: egzotyczne zwierzęta, nieznane plemienia mało uczłowieczonych ludzi, jakąś konstrukcję wewnątrz Gwiazdy — cokolwiek. W zielonym świetle drewnianych lamp dostrzegała jednak tylko błotnisty fiolet gęstniejącego Powietrza i swoje własne, zniekształcone, niewyraźne odbicie. Była uwięziona — ze swoimi lękami oraz z Horkiem. Jeszcze przed wyprawą przewidywała, że w tym malutkim drewnianym pudełku, żłobiącym sobie drogę ku potężnym wnętrznościom Gwiazdy, będzie się źle czuła, lecz teraz gęsta ciemność za oknem przyprawiała ją o klaustrofobię. Zamknęła się w sobie. Opiekowała się niespokojnymi świniami, starała się spać tak często, jak to było możliwe, i unikała spojrzeń Horka.
Trzeciego dnia szef Komitetu usiłował z nią porozmawiać. Uznała to za narzucanie się.
— Jesteś zamyślona — zauważył obraźliwie pogodnym tonem. — Mam nadzieję, że ta przygoda nie wywołuje u ciebie żadnych — hm — filozoficznych problemów.
Opuścił fotel pilota i wzbił się w górę, bliżej jej stanowiska przy zaprzęgu świń. Popatrzyła na jego szeroką, otyłą twarz i obfitą brodę. Kiedy zobaczyła Horka po raz pierwszy, była zafascynowana i zaniepokojona — niewątpliwie zgodnie z intencjami władcy — właśnie brodą, widokiem mężczyzny z zarostem na twarzy. Teraz jednak, przyglądając się uważniej, stwierdziła, iż korzenie rurek włosowych brody tworzą regularny, sześciokątny wzór na podbródku Przewodniczącego. A zatem broda została wszczepiona. Posłużono się albo włosami samego Horka, albo któregoś z jego pechowych poddanych.
Doszła do wniosku, że broda nie robi już na niej wrażenia i jest co najwyżej oznaką dekadencji jej właściciela. W dodatku żółkła szybciej niż rurki włosowe na jego czaszce. Jeszcze kilka lat i Hork będzie wyglądał naprawdę idiotycznie.
Jakiż on był zwalisty, jaki natarczywy, jaki irytujący. Miała wrażenie, że panujące między nimi napięcie trzaskało jak gaz elektronowy.
— Filozoficzne problemy? Nie jestem przesądna.
— Wcale tego nie sugerowałem.
— Nie mamy religijnego stosunku do Xeelee. Nie obawiam się, że tą wycieczką sprowadzimy na siebie gniew Xeelee, jeśli to masz na myśli. Ale Istoty Ludzkie same nigdy nie odważyłyby się urządzić wyprawy do Gwiazdy.
— Ponieważ Xeelee będą się wami opiekować jak niebiańska mamusia.
Dura westchnęła.
— Wcale nie. W gruncie rzeczy, jest dokładnie na odwrót… Musimy akceptować poczynania Xeelee bez zastrzeżeń, gdyż wierzymy, że ich cele okażą się w dalekiej perspektywie korzystne dla nas wszystkich, dla całej ludzkiej rasy. Nawet jeśli to oznacza zniszczenie Gwiazdy — nawet jeśli w grę będzie wchodzić zagłada nas wszystkich.
Hork pokręcił głową.
— Wy, nadpływowcy, lubicie żartować. No cóż, trochę smutna jest ta wasza wiara. I nie daje zbyt wielkiej pociechy.
— Nic nie rozumiesz — odparła Dura. — Ona wcale nie ma przynosić pociechy. Moja pociecha jest tam, w górze — powiedziała, unosząc gwałtownie kciuk. — Moja rodzina i plemię.
Hork patrzył na nią. Miał grube, prymitywne rysy, ale — musiała niechętnie przyznać — pod warstwami tłuszczu kryła się odrobina wrażliwości i inteligencji.
— Boisz się śmierci, Dura, pomimo swojej wiedzy. Dziewczyna roześmiała i zamknęła oczy.
— Przecież mówiłam ci, że wiedza nie musi przynosić pociechy. Nie mam powodu, żeby nie lękać się śmierci… i teraz rzeczywiście się jej boję.
Hork oddychał głęboko.
— Wobec tego uwierz we mnie. Przeżyjemy. Czuję to. Wiem, że tak będzie.
Przysunął się tak blisko, że poczuła w jego oddechu aromat słodkiego chleba. Na twarzy mężczyzny malowała się stanowczość i determinacja. Przez chwilę Dura miała ochotę pławić się w tym zdecydowaniu, napawać jego ogromną siłą, jakby Hork był jej odrodzonym ojcem.
Jednakże oparła się pokusie.
— A więc ty nie lękasz się śmierci? — zagadnęła oschle. — Czy twoja władza w Parz pomoże d zapobiec ostatecznej katastrofie?
— Oczywiście, że nie — odparł. — I uczucie strachu wcale nie jest mi obce. Dziwi cię to, prawda? Nie jestem głupcem, który nie boi się, bo nie ma ani krztyny wyobraźni, nadpływowcze. Nie mam też w sobie aż tyle arogancji, by uważać, że śmierć mnie nie dotyczy. Wiem, iż w ostatecznym rozrachunku jestem słaby jak każdy człowiek w obliczu wielkich mocy Gwiazdy, że już nie wspomnę o nieznanym, które znajduje się poza nią. Ale teraz odczuwam… — Pomachał ręką. — Odczuwam radość. Już nie ograniczam się do oczekiwania na następne Zaburzenie albo do usuwania zniszczeń w Parz po poprzednim. Próbuję zmienić świat, rzucić wyzwanie obecnemu stanowi rzeczy. — Jego oczodoły przypominały ciemne studnie. — I nie mógłbym pozwolić na to, żeby ktokolwiek penetrował mroczne serce Gwiazdy bez mojego udziału. — Popatrzył na Durę. — Czy potrafisz to zrozumieć?
— Niektórzy mówią, że uciekasz od rzeczywistych problemów. Że okazałbyś prawdziwą odwagę, zostając w Parz i zmagając się z kataklizmem, zamiast uciekać i marnować środki na efektowną, ale bezużyteczną wyprawę.
Kiwnął głową, uśmiechając się ponuro.
— Wiem. Jednym z tych ludzi jest Muub. Och, nie martw się. Nic na to nie poradzę. To tylko jeden z punktów widzenia. Nawet mnie zdarza się tak myśleć, gdy przeżywam złe chwile. — Wyszczerzył zęby. — Ale mam nadzieję, że ojciec byłby ze mnie dumny, gdyby teraz obserwował moje poczynania. Zawsze uważał, że jestem taki… praktyczny. Taki pozbawiony wyobraźni. A mimo to…
Usłyszeli jakiś łomot dochodzący z kadłuba „Latającej Świni". Mały statek zadygotał. Świnie kwiczały, miotając się w swojej uprzęży. Dura i Hork odruchowo padli sobie w ramiona.
Wehikuł powrócił do stabilnego lotu. Dura czuła na brzuchu i piersiach ciężar wydatnego brzucha Horka, którego tłuste fałdy skrywał połyskujący materiał.
— Co to było?
Małe, regularne rzędy włosków na obrzeżach brody Przewodniczącego unosiły się, kiedy oddychał.
Читать дальше