Nie mógł zaprzeczyć, że Cris z wielką wprawą przeciwstawia swoją masę i bezwładność lekkiemu oporowi Magpola. Poruszał się szybko i z wdziękiem; jego niewymuszona nonszalancja robiła ogromne wrażenie. Wokół pasków materii rdzeniowej, wtłoczonych w deskę, syczał gaz elektronowy.
Krążyli, wzbijając się wokół Miasta. Trzymali się z dala od strumieni odpadów u jego podnóża; lecieli po przekątnej zwróconej ku nim ściany Parz. Minęli jedną z potężnych wstęg kotwicznych Długości Geograficznej, przytwierdzoną do Skóry sworzniami z materii rdzeniowej. Ten lśniący pas materii rdzeniowej był szeroki na ponad jednego człowieka, a gaz elektronowy nieustannie igrał na jego gładkiej powierzchni, reagując na silne prądy, które przepływały przez nadprzewodnikowy rdzeń wstęgi. Magpole było tutaj zniekształcone, ściśnięte za sprawą pola wstęgi kotwicznej: Faff czuł na piersiach jego nierównomierny, szorstki napór.
Cris zszedł z deski i dołączył do przybysza z nadpływu. Falując, oddalali się od Skóry i ostrożnie omijali Długość Geograficzną.
— Magpole jest zbyt najeżone w tym miejscu — oznajmił lakonicznie. — Trudno znaleźć dobre zaczepienie.
Kiedy przelecieli za wstęgę, oczom Farra ponownie ukazała się Skóra. Spodziewał się, że Skóroobraz będzie monotonny, pozbawiony charakterystycznych punktów z wyjątkiem widocznych wad konstrukcyjnych. Wkrótce jednak przekonał się, ze ogromne rozmiary Skóry wykluczają taką jednolitość. W miarę jak wspinali się ku równikowi Miasta, a potem ku okolicom Góry, potężne wloty przeładunkowe oraz publiczne szyby powietrzne pojawiały się coraz rzadziej i ustępowały miejsca mniejszym, schludniej szym korytarzom, zapewne przeznaczonym dla ludzi i aut powietrznych, oraz niedużym portalom, które musiały być oknami albo szybami świetlnymi prywatnych mieszkań. Jakiś mężczyzna wychylił się przez okno i wylał miskę czegoś, co wyglądało na ścieki i błyszczało, rozpraszając się. Cris przyłożył ręce do ust i powitał go donośnie. Mężczyzna — przysadzisty i żółtowłosy — zerknął na niebo ze strachem. Kiedy dostrzegł chłopców, zaczął im wygrażać pięścią i wykrzykiwał gniewne, nie dające się zrozumieć słowa. Syn Toby odpowiedział czymś równie obraźliwym, a Farr przyłączył się do niego, potrząsając pięścią. Nadpływowiec śmiał się, rozweselony tą demonstracją braku szacunku; czuł się wolny, młody, zdrowy, wyzwolony z ograniczeń Miasta. Porównanie z tym zgorzkniałym starcem w oknie jeszcze bardziej poprawiało mu samopoczucie.
Mijali część kadłuba pokrytą prymitywnym rusztowaniem, prostokątną drewnianą kratą. Poniżej było widać rozerwaną Skórę, która odsłaniała małe komory w obrębie Miasta, oświetlone! zielonymi latarniami z drewna. Wielkie fragmenty drewnianych płyt unosiły się luźno w Powietrzu, przywiązane do kraty kawałkami lin. Mężczyźni i kobiety wdrapywali się na rusztowanie, wciągali płyty i przybijali je młotkami, łatając wyrwy w Skórze.
— Naprawy — oznajmił Cris, reagując na nie wypowiedziane pytanie chłopca z nadpływu. — Odbywają się nieustannie. Mój ojciec twierdzi, że Miasto tak naprawdę nigdy nie zostało skończone; wciąż trzeba remontować którąś z jego części.
Przelecieli wysokim łukiem nad ubogo zabudowanym obszarem kadłuba, gdzie nie było drzwi, okien ani otworów korytarzy.
Farr obejrzał się i zobaczył, że ostatnie małe wloty znikają za wygiętą linią horyzontu Miasta. Odtąd powierzchnia Skóry była bez skazy. Cris surfował w milczeniu, nieco przygaszony. Poruszając się nad ujednoliconym Skóroobrazem, Farr doznawał absurdalnego wrażenia, że został odrzucony przez Miasto — jak gdyby się go wyrzekło, odwróciło się od niego plecami.
Minęli kolejną grupę ludzi pnących się po Skórze. Z początku brat Dury myślał, że znowu widzi ekipę remontową, ale powłoka była w tym miejscu nienaruszona. Brakowało też rusztowania — na Skórze rozpięto jedynie luźną siatkę, której jeden róg zajmowała gromada około dwudziestu dorosłych ludzi, pochłonięta jakimś nieokreślonym przedsięwzięciem. Zerkając w dół, Farr zauważył, że dobytek tych ludzi był upchnięty w oczkach sieci; widział dzidy, prymitywne ubrania i mniejsze, poskładane sieci, które wcale nie budziłyby zdziwienia wśród Istot Ludzkich. Znajdowała się tam nawet mała kolonia świń powietrznych, które powoli rozpychały się w drewnianej zagrodzie, przywiązane sznurkami do kołka wbitego w Skórę. W sieci wiło się jakieś niemowlę; jego kwilenie, słodkie i odległe, dochodziło do uszu młodzieńca z nadpływu za pośrednictwem cichego Powietrza.
Jakaś kobieta, gruba i naga, odwróciła się od swoich towarzyszy i zerknęła na chłopców. Brat Dury zauważył jej zaciśnięte pięści. Spojrzał na Crisa wyczekująco, ale chłopak z Miasta ograniczał się do falowania na swojej desce i nie zwracał uwagi na małą kolonię w dole.
Farra skręcała ciekawość. Jeszcze raz popatrzył w dół i z ulgą stwierdził, że kobieta ponownie obróciła się do swoich kompanów, najwyraźniej zapominając o chłopcach.
— Jeźdźcy Skóry — powiedział Cris nieco pogardliwie. — Czyściciele. Są tu ich całe kolonie. Jeźdźcy Skóry żyją na odosobnionych fragmentach Skóry. Ci tutaj również wybrali takie miejsce. i — Ale jak udaje im się przetrwać?
— Przeważnie łapią to, co wypływa w strumieniach kanalizacyjnych, i filtrują za pomocą specjalnych sieci. Część konsumują sami, a część przeznaczają na paszę dla świń. Wielu z tych ludzi poluje.
I nikomu to nie przeszkadza?
Cris wzruszył ramionami.
— A dlaczego miałoby przeszkadzać? W takich miejscach Jeźdźcy Skóry nikomu nie zawadzają, a poza tym nie zużywają zasobów Miasta. Mógłbyś powiedzieć, że dzięki nim rośnie wydajność Parz, gdyż wydobywają użyteczne substancje z odpadów. Komitet wkracza do akcji tylko wówczas, gdy zaczynają popełniać przestępstwa. Akty bandytyzmu. No, wiesz, niektóre plemiona schodzą na złą drogę. Dzwonią do portali wejść i czekają, żeby opaść na wolniejsze samochody. Zabijają kierowców i kradną świnie, nie korzystając z aut. Czasami zwracają się jedni przeciw drugim i prowadzą głupie skórne wojenki, których nikt inny nie jest w stanie zrozumieć. Wtedy interweniują strażnicy. Myślę jednak, że Miasto jest wystarczająco duże, by tolerować tych kilka pijawek na swoim obliczu. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Tak czy owak. Jeźdźcy będą istnieć zawsze — nie uda się ich zlikwidować. Poza tym nie każdy potrafi żyć w sześciu ścianach z drewna. — Ugiął nogi w kolanach, wywijając deską. — To jeden z powodów, dla których tu dzisiaj jestem. Sądzę, że ty. Farr, byłbyś w stanie to zrozumieć. Może ci Jeźdźcy Skóry są trochę podobni do twojego ludu.
Chłopak z nadpływu zachmurzył się. Być może występuje powierzchowne podobieństwo, pomyślał. Tyle że Istoty Ludzkie nigdy nie pozwoliłyby sobie na życie w takim brudzie, w takiej nędzy i poniewierce, jak Jeźdźcy Skóry, których widział.
I żadna Istota Ludzka nie zgodziłaby się na upokarzające wyjadanie cudzych odpadów.
* * *
Odrażającą kolonię Jeźdźców Skóry wkrótce zakryła drewniana krawędź ścian Parz. Cris prowadził Farra obok kolejnych, monotonnych odcinków powłoki kadłuba.
Farr zauważył dziewczynę wcześniej niż syn Toby. Jej umięśnione, gibkie ciało miotało się w pobliżu linii wirowych, wysoko nad Miastem. Wokół deski surfingowej lśnił gaz elektronowy, obrysowując szczupłą sylwetkę dziewczyny. Poruszała się z wdziękiem i tak naturalnie, że bladła przy tym nawet sprawność Crisa. Zauważyła zbliżających się młodzieńców; zaczęła wymachiwać rękami i krzyknęła coś na powitanie.
Читать дальше