* * *
W pokoju Crisa panował bałagan. Pogniecione ubrania, wszystkie w jaskrawych odcieniach, unosiły się w Powietrzu niby zrzucona skóra. Z pustych rękawów i nogawek wystawały buteleczki z farbą do włosów, lśniące w świetle lampy. Syn Toby śmiało brnął w tym chaosie, odsuwając poszczególne części garderoby, ale dla Farra wejście do pokoju nie było łatwym zadaniem. Ograniczona przestrzeń i odzież ocierająca się o jego ciało przyprawiały go o silną klaustrofobię.
Cris błędnie zinterpretował zmieszanie chłopca.
— Przepraszam za ten bałagan. Moi rodzice mają o to do mnie straszne pretensje, ale jakoś nie potrafię dać sobie rady z całym tym kramem. — Przechylił się do tyłu i obiema nogami ubił skłębioną odzież w kulistą bryłę, którą następnie upchnął w kącie pokoju, dzięki czemu w Powietrzu zrobiło się nieco bardziej pusto. Po chwili Farr zauważył, że ubrania zaczęły powoli się rozwijać, a puste rękawy i nogawki nasuwały skojarzenie ze ślepcem bezradnie wyciągającym kończyny.
Chłopiec z nadpływu rozejrzał się dookoła. Zastanawiał się, co powinien powiedzieć.
— Niektóre z twoich rzeczy są… atrakcyjne — bąknął. Cris spojrzał na niego dziwnie.
— Atrakcyjne. Tak. Mogłyby być o wiele bardziej atrakcyjne, gdybyśmy mieli więcej pieniędzy. Ale czasy są ciężkie. Zawsze są ciężkie. — Jeszcze raz dał nura między zawiniątka z odzieżą i rozsunął je rękami. Najwyraźniej czegoś szukał. — Przypuszczam, że tam, gdzie dorastałeś, pieniądze nic nie znaczą.
— Nie — odparł Farr. W dalszym ciągu nie był pewien, czym są pieniądze. Z pewnym zdziwieniem odnotował zazdrość w glosie syna Toby.
Cris wydobył ze sterty ubrań jakiś przedmiot: deskę, cienką, drewnianą płytę długości jednego człowieka. Miała zaokrąglone krawędzie i chociaż na jej powierzchni wyżłobiono rowki do zaczepiania nóg, była tak znakomicie wykończona i wypolerowana, że Farr widział w niej swoje odbicie. Drewno było inkrustowane cienką pajęczyną z jakiegoś błyszczącego materiału. Cris pieszczotliwie pogładził deskę. Brat Dury pomyślał, że młodzieniec robi to tak czule, jakby pieścił skórę ukochanej osoby.
— To brzmi fascynująco — odezwał się chłopak z Miasta.
— Co?
— Życie w nadpływie — odparł Cris, niepewnie spoglądając na Farra.
Syn Logue'a znowu nie wiedział, co odpowiedzieć. Obejrzał sprzęty w pokoju nowego kolegi — mógłby się założyć, że Cris nie wykonał własnoręcznie żadnego z nich — a potem zatrzymał wzrok na krępym, dobrze odżywionym młodzieńcu.
— Chodzi mi o to, że jesteście tam tacy wolni. — Cris przejechał dłonią po krawędzi wygładzonej deski. — Posłuchaj, za rok kończę swoją edukację. I co potem? Moi rodzice nie mają pieniędzy na dalsze kształcenie — na to, żeby mnie posłać na Uniwersytet albo do Studium Medycznego. Zresztą i tak się nie nadaję do żadnej z tych uczelni. — Roześmiał się, jakby był z tego dumny. — Ktoś taki jak ja ma tutaj tylko trzy wyjścia. — Wyliczał je, odginając pozbawione odcisków palce. — Jeśli jesteś głupi, kończysz w Porcie, wybierając materię rdzeniową z Podpłaszcza. Możesz także zostać drwalem, wycinać i transportować drewno, lub skończyć, babrając się w ściekach. Coś w tym stylu. Natomiast jeśli masz odrobinę oleju w głowie, możesz się załapać do administracji. Albo — skoro nie znosisz żadnej z tych rzeczy i nie chcesz pracować dla Komitetu — zakładasz własny interes. Wykupujesz stragan na Rynku lub uprawiasz farmę sufitową, jak mój ojciec, albo budujesz auta, jak moja matka. I spędzasz całe życie, harując w pocie czoła i oddając większość pieniędzy na dziesięciny dla Komitetu. — Wzruszył ramionami, kurczowo trzymając deskę. Sprawiał wrażenie przygnębionego, zmęczonego życiem. — I to wszystko. Nie ma zbyt dużego wyboru, prawda?
Gdyby Faff miał zamknięte oczy, to zapewne wyobrażałby sobie, że słucha zgrzybiałego starca w rodzaju Addy, a nie chłopca, który dopiero zaczyna życie.
— Jednak Miasto zapewnia ci przynajmniej żywność, bezpieczeństwo i wygodę.
— Ale nie każdemu zależy na wygodzie. Życie nie polega przecież tylko na tym, prawda? — Znowu popatrzył na Farra z tą dziwną zazdrością. — Właśnie dlatego uwielbiam surfing… Twoje życie w nadpływie musi być takie — interesujące. Codziennie budzisz się w otwartym Powietrzu. Nie wiesz, co przyniesie ci kolejny dzień. Musisz opuszczać swoją siedzibę i zdobywać pożywienie gołymi rękami… — Mówiąc te słowa, Cris spojrzał na swoje wypielęgnowane dłonie.
Farr nie miał pojęcia, jak zareagować na to wszystko. Już dawno doszedł do wniosku, że mieszkańcy Miasta przewyższają mądrością jego lud, toteż był zaskoczony, słysząc, iż jeden z nich wygaduje takie bzdury.
Usiłując znaleźć jakiś temat do rozmowy, wskazał deskę, którą Cris nadal trzymał w objęciach.
— Co to takiego?
— Moja deska. Deska surfingowa. — Syn Toby zawahał się. — Nigdy nie widziałeś czegoś takiego?
Farr wyciągnął rękę i przejechał opuszkami palców po gładkiej powierzchni. Była tak starannie wypolerowana, że prawie nie wyczuwał chropowatości drewna; miał wrażenie, że dotyka skóry — skóry bardzo małego dziecka. Skomplikowana siateczka wgłębień była inkrustowana błyszczącymi, ledwo wyczuwalnymi nitkami.
— Jest piękna.
— Tak. — Cris promieniał dumą. — To nie jest najdroższy egzemplarz, jaki można dostać, ale włożyłem w nią piekielnie dużo roboty i wątpię, żeby ktoś miał lepszą po tej stronie Mali.
Farr zawahał się, zakłopotany swoją całkowitą ignorancją.
— Ale do czego ona służy?
— Do surfingu. — Syn Toby ustawił deskę poziomo i skoczył górę, podciągając nagie stopy tak, żeby spoczęły na prążkowanej powierzchni. Oczywiście deska odsunęła się, ale Farr widział, k sprawnie jego kolega manewruje stopami, zupełnie jakby były parą rąk. Cris wyciągnął ramiona i kołysał się w Powietrzu. — Suniesz wzdłuż Magpola właśnie w ten sposób. Nie ma wspanialszej rzeczy. To poczucie siły, prędkości…
— Ale jak? Czy ty falujesz? Cris wybuchnął śmiechem.
— Nie, oczywiście, że nie. — Po namyśle dorzucił jednak: — przynajmniej niezupełnie. — Zeskoczył z deski, wykonał salto do dołu w ciasnym pomieszczeniu i złapał swoją ulubioną zabawkę. — Widzisz druciki, którymi jest inkrustowana powierzchnia? To materia rdzeniowa. Nadprzewodnikowa. Właśnie dlatego deski są tak cholernie drogie. — Zakołysał deską w Powietrzu. — Poruszasz się i niej w taki sposób, na nogach. Widzisz? To przypomina falowanie, tyle że zamiast ciała używasz deski. Prądy w nadprzewodnikach spierają na Magpole i… — Przeciął ręką Powietrze. — Szszsz!
Chłopiec z nadpływu zastanawiał się nad czymś.
— I poruszasz się szybciej niż za pomocą falowania?
— Szybciej? — Cris znowu wybuchnął śmiechem. — Możesz prześcignąć każde auto, każdą pierdzącą świnię. Kiedy masz przed sobą wolną drogę, wysoko nad Biegunem, czujesz, że poruszasz się szybciej niż myśl — powiedział w rozmarzeniu.
Farr obserwował go z zaciekawieniem i fascynacją.
— Do tego właśnie służy deska… w pewnym sensie. Ale jest la mnie także sposobem wydostania się stąd. Wydostania się własnej przyszłości. Może. — Cris wydawał się teraz zakłopotany, wręcz onieśmielony. — Jestem w tym dobry, Farr. Jestem jednym z najlepszych w swojej grupie wiekowej. Wygrałem mnóstwo zawodów, w których wolno mi było wziąć udział. A za kilka miesięcy zakwalifikuję się do tych najważniejszych. Do Igrzysk. Po RZ pierwszy będę miał szansę zmagania się z najlepszymi.
Читать дальше