— Nie potrzebujemy niczyjej łaski.
— Szlachetny dzikus — odparł ironicznie Tobą. — Wiesz, po jakim czasie zostalibyście uznani za włóczęgów? Widzieliście strażników w szpitalu. Ci ze szpitala są specjalnie dobierani na podstawie tego, czy potrafią być życzliwi dla pacjentów. Włóczędzy nie cieszą się sympatią. Jak to się mówi: „Nie płacisz Komitetowi dziesięciny, nie zaznasz spokoju na ulicach Mieściny". Ani byście się obejrzeli, już bylibyście na zarządzanej przez Komitet farmie sufitowej, gdzie zmuszano by was do pracy albo czegoś jeszcze gorszego. Kto wtedy zapłaciłby rachunki biednego starego Addy?
Dura zrozumiała, że naprawdę nie ma wyboru. Pomyślała, że powinna być wdzięczna temu drażliwemu człowieczkowi. Gdyby nie zaproponował im noclegu, mogliby się znaleźć w prawdziwych kłopotach. Dlatego kiwnęła głową i usiłowała, zmieszana, wyrazić jakieś podziękowanie.
— Och, po prostu wsiadajcie do auta — rzekł Tobą. Zabrał ich spod szpitala i wiózł przez wciąż zatłoczone arterie Parz. Dura miała wrażenie, że ulice — wykładane drewnem korytarze rozmaitej szerokości — tworzą oszałamiający labirynt. Po kilku zakrętach zupełnie straciła orientację. Wszędzie widziała samochody i ludzi. Zaprząg świń powietrznych Toby niejeden raz zderzał się z innymi uczestnikami ruchu, przez co kierowca musiał ściągać lejce. Dookoła rozbrzmiewały głosy wzmocnione megafonami. Tu, w Mieście, Mixxax jechał z otwartymi drzwiami. Powietrze na ulicach było pełne zgiełku, gęste, gorące, przesiąknięte odorem ludzi i świń powietrznych. Przez tumany kurzu i zielone obłoczki wiatroodrzutów przeświecały jasne smugi.
Po pewnym czasie zostawili za sobą najbardziej zatłoczone ulice i wlecieli w nieco spokojniejszy rejon — mniej było tu rozpędzonych samochodów i skowyczących świń. Szerokość l uhc-korytarzy uległa zwiększeniu, a po obu stronach znajdowały | się szeregi równych okien i drzwi prowadzących do małych mieszkań. Mieszkania z pewnością budowano identyczne, ale różniły się między sobą dzięki wysiłkom ich właścicieli, którzy stawiali w oknach kuliste kosze z małymi roślinami, rzeźbili drzwi i wprowadzali inne drobne innowacje. Liczne rzeźbione sceny przedstawiały Płaszcz na zewnątrz Miasta. Dura rozpoznawała linie wirowe, drzewa Skorupy, ludzi wesoło falujących przez czyste Powietrze. Dziwiła się, że ludzie, wciąż tęskniący za dużymi przestrzeniami, zamykali się w takim dusznym pudełku z drewna.
Tobą ściągnął lejce i poprowadził auto płynnie przez szeroki, otwarty portal do miejsca, które nazywał „parkingiem". Zwolnił.
— Koniec trasy. — Dura i Farr spoglądali na niego w osłupieniu. — No, jazda. Wychodźcie. Niestety, odtąd będziecie musieli falować.
Parking był dużym, obskurnym pomieszczeniem o ubrudzonych świńskimi odchodami i poobijanych na skutek wielokrotnych kolizji ścianach. Znajdowało się w nim kilka pustych samochodów, wiszących w Powietrzu, a kilkadziesiąt świń tłoczyło się w sporej zagrodzie, otoczonej niezbyt mocno napiętą siatką. Dura zauważyła, że zwierzęta wydają się dość zadowolone. Powoli wdrapywały się jedno na drugie i przeżuwały błogo kawałki karmy, unoszącej się w Powietrzu.
Tobą zdjął swoim świniom uprząż i poprowadził je do zagrody. Przepychał zwierzęta po kolei pod uniesioną siatką, za każdym razem szczelnie zamykając ją za sobą.
Kiedy skończył, wytarł ręce o krótkie kalesony.
— Gotowe. Niedługo ktoś tu przyjdzie, żeby je nakarmić i oczyścić. — Pociągnął nosem, zerkając na niechlujne ściany parkingu. — Okropnie tu, co? Nie uwierzylibyście, ile wynoszą kwartalne opłaty. Ale co można zrobić? Odkąd weszły w życie przepisy ograniczające parkowanie na ulicach, znalezienie wolnego miejsca graniczy z niemożliwością. Oczywiście, wiele osób wcale się tym nie przejmuje…
Dura usiłowała nadążać za wątkiem. Jednak przeważająca część tego, co mówił Tobą, była dla niej niezrozumiała, poza tym — takie odnosiła wrażenie — nie zawierała zbyt dużo istotnych informacji.
Po chwili, nie doczekawszy się reakcji milczących, tępo wpatrzonych w niego Istot Ludzkich, Mixxax dał za wygraną. Wyprowadził swoich towarzyszy z parkingu na ulicę.
Rodzeństwo podążało za gospodarzem krętymi ulicami. Falowanie sprawiało tutaj osobliwą trudność. Być może Magpole nie było aż tak silne jak na zewnątrz. Dura uświadamiała sobie obecność ludzi dookoła — obcych osób za dziwacznie jednolitymi przejściami i oknami. Od czasu do czasu widziała wychudzone twarze, zerkające na nią i Farra. Miała wrażenie, że spojrzenia mieszkańców Parz wwiercają się w jej plecy. Musiała walczyć z chęcią odwrócenia się i zmierzenia z niewidzialnymi pogróżkami.
Nie spuszczała wzroku z brata, który nie wydawał się przestraszony tak bardzo jak ona. Rozglądał się, wytrzeszczając oczy, jakby wszystko wokół niego było wyjątkowe i nieskończenie fascynujące. Jego nagie kończyny i pełne wdzięku, intensywne falowanie nie pasowały do tej ciasnej, nieco zaniedbanej ulicy.
Po kilku minutach Tobą zatrzymał się przy drzwiach, które nie różniły się prawie niczym od setki innych.
— Mój dom — wyjaśnił, jak gdyby usprawiedliwiając się. — Nie jest położony tak wysoko w Górze, jakbym sobie życzył, ale mimo wszystko to mój dom. — Pogrzebał w kieszeni swoich kalesonów i wyciągnął mały, wymyślnie rzeźbiony przedmiot z drewna. Włożył tę rzecz do dziury w drzwiach, przekręcił, a potem popchnął drzwi, które się otworzyły. Z wnętrza domu napłynął zapach gorącego jedzenia i zielonkawe światło drewnianych lamp.
— Ito! — zawołał Mixxax.
Do drzwi natychmiast zbliżyła się jakaś kobieta. Była pulchna i dość niska, z włosami upiętymi z tyłu. Miała na sobie luźny kostium z jaskrawego materiału. Dura odniosła wrażenie, że jest ona jej rówieśniczką, aczkolwiek, co dziwiło córkę Logue'a, kobieta nie miała pożółkłych włosów.
Pulchna dama uśmiechnęła się do Toby, ale na widok nadpływowców natychmiast zrzedła jej mina.
Mężczyzna splótł ręce.
— Ito, muszę ci coś wytłumaczyć… Bystre oczy Ito omiatały ciała Istot Ludzkich, ich nagość, zmierzwione włosy i ręczną broń.
— Faktycznie, musisz — odparła.
* * *
Dom Toby był drewnianym pudłem szerokim na mniej więcej dziesięciu ludzi, podzielonym lekkimi przegrodami i kolorowymi kocami na pięć małych izb. W każdym pokoju świeciły małe lampy z rozżarzonego reakcjami jądrowymi drewna.
Tobą pokazał Istotom Ludzkim miejsce do mycia — w pomieszczeniu znajdowały się zsypy na odpadki i kuliste miski z pachnącym suknem. Pozostawieni w tym dziwnym pokoju, Dura i Farr usiłowali skorzystać ze zsypów. Dziewczyna pociągnęła dźwigienki zgodnie z instrukcją Mixxaxa i odchody rodzeństwa zniknęły w bulgoczących rurach, skąd miały się przedostać do tajemniczych wnętrzności Miasta. Brat i siostra zaglądali do zsypów z rozdziawionymi ustami, pragnąc zobaczyć ich dno.
Kiedy było już po wszystkim. Tobą zaprowadził ich do pokoju w centralnej części domku. Główną ozdobą była tu unosząca się w środku izby drewniana kula. Na jej powierzchni znajdowały się uchwyty, a ponadto wydrążono w niej wgłębienia, w które dałoby się wsunąć pięść. Ito — przebrana w lżejszą, powłóczystą szatę — nakładała do nich chochlą jakąś gorącą, trudną do zidentyfikowania strawę. Uśmiechnęła się do rodzeństwa, ale mocno zaciskała wargi.
W pokoju był też trzeci członek rodziny — syn Toby, przedstawiony przez niego jako Cris. Wydawał się trochę starszy od Farra. Obaj chłopcy patrzyli na siebie z nie skrywaną, życzliwą ciekawością. Dura odniosła wrażenie, że Cris jest lepiej umięśniony niż większość mieszkańców Miasta. Jego włosy były długie; szybowały, upstrzone żółtymi plamkami, jakby przedwcześnie postarzałe. Ponieważ jednak jaskrawy kolor zachowywał nasycenie nawet w słabym świetle lampy, dziewczyna doszła do wniosku, że syn Mixxaxów po prostu je pomalował.
Читать дальше