Miasto przypominało szczupłą, uniesioną rękę. Wieńczyła je zaciśnięta pięść. „Ręka" tworzyła drewniany grzbiet, który wykuwał się ku górze z leja wirowego Bieguna, natomiast „pięść" stanowiła skomplikowane zbiorowisko drewnianych budowli, które ciągnęły się na przestrzeni wielu tysięcy ludzi. „Pięść" otaczały cztery wielkie obręcze z jakiejś błyszczącej substancji.
— Tobą nazywał je „wstęgami kotwicznymi"; dwie były ułożone pionowo, a dwie poziomo. Z „pięścią" łączyły je pale i podpory. s Parz tworzyło podziurawione drewniane pudło, zawieszone (między obręczami. Na powierzchni pudła znajdowały się liczne potwory w kształcie elipsy albo prostokąta, przez które wlatywały i wylatywały strumienie samochodów. Wyglądało to tak, jakby te małe stworzenia żywiły się kosztem wielkiej bestii. Otwory po-lwiększały się u podnóża Miasta: były rozdziawione jak usta, pnroczne i odpychające. Najwyraźniej tędy przekazywano duże |ładunki. W jednym z otworów Dura zobaczyła pnie drzew, które wyładowywano z ogromnego konwoju.
Z dolnej części Parz nieustannie wypływały błyszczące, nie zwykle piękne strumienie, kończące bieg w Powietrzu. Tobą powiedział, że są to strumienie kanalizacyjne, rzeki odpadów produkowanych przez tysiące mieszkańców Miasta.
Podczas gdy auto kręciło się po Parz — Mixxax ryczał bełkotliwie do tuby głośnika, najwyraźniej usiłując znaleźć wolne wejście — Durze migały przed oczami dręczące obrazy skomplikowanych konstrukcji, warstw budynków w obrębie samego Miasta. Na jego szczycie znajdowały się budowle, które oszołomionej dziewczynie wydały się wspaniałe i eleganckie, w dodatku rosły między nimi małe drzewa skorupowe. Kiedy pokazała Tobie górny kompleks budynków, tylko się uśmiechnął i wzruszył ramionami.
— To Pałac Komitetu — oznajmił. — Jeśli mieszka się tak wysoko na Górze, nie trzeba się liczyć z wydatkami…
Z licznych otworów sączyło się światło, które wypełniało cale Miasto i rzucało smugi na zakurzone Powietrze, tak że Parz otaczała bogata, zielonożółta iluminacja. Miasto było ogromne — Dura nie potrafiła ogarnąć go wyobraźnią — ale zarazem pogodne, pełne Powietrza, światła i ruchu. Na zabudowanych terenach krążyły tłumy ludzi, a wokół wież Pałacu przepływały strumienie aut powietrznych. Nawet na „Grzbiecie" (tak nazywał to Tobą) — „ramieniu” poniżej Miasta-pięści, wygiętym ku dołowi, w kierunku Bieguna — znajdowały się malutkie wozy, które nieustannie sunęły to w jedną, to w drugą stronę po specjalnie zamontowanych linach.
W miarę jak się zbliżali, Miasto rosło w oczach. W końcu osiągnęło takie rozmiary, że jego panorama przestała się mieścić w okienku auta. Durę przytłaczało bogactwo i stopień komplikacji szczegółów. Przypomniała sobie, z osobliwą nostalgią, jakie przerażenie wywołał w niej widok auta Toby. Wtedy szybko nauczyła się panować nad strachem i nawet odnosiła wrażenie, że kontroluje tego słabowitego dziwaka, Tobę Mixxaxa. Jednakże teraz miała do czynienia z dziwactwem na niewyobrażalnie większą skalę. Czy kiedyś będzie w stanie pogodzić się z tym wszystkim? Czy jeszcze uda jej się być panią własnego losu, nie mówiąc o wpływaniu na wydarzenia wokół siebie?
Najwyraźniej na jej twarzy pojawiły się oznaki zdenerwowania, gdyż Tobą uśmiechnął się do niej życzliwie.
— To musi być przytłaczające — powiedział. — Czy wiesz, ik duże jest Parz? Ma dziesięć tysięcy ludzi szerokości. I to nie cząc Grzbietu. — Małe auto wciąż sunęło ostrożnie wokół Ilasta niczym bojaźliwe prosiątko rozglądające się za wymie-iem. Tobą pokręcił głową. — Założę się, że taka liczba zrobiłaby rażenie nawet na Ur-ludziach. Przecież to prawie centymetr…
* * *
Auto wreszcie wjechało do wąskiego, prostokątnego wlotu, którym — jak się wydawało Durze — już i tak panował spory ich. Samochód sunął w głąb drewnianego cielska ciasnym kolarzem — tak zwaną „ulicą", gdzie roiło się od wozów i ludzi. (bywatele Parz nosili grubą, ciężką, jaskrawą odzież i w ogóle ie bali się strumieni samochodów. Dura nie odnosiła już wraże-ia, że Miasto jest przewiewne i sympatyczne. Otoczyły ją ściany, uto podążało zaś coraz głębiej w lepką ciemność.
W końcu dotarli do otworu w ścianie ulicy — był to wlot rowadzący do jaśniejszego miejsca. Tobą powiedział, że są przed /ejściemdo szpitala. Durapatrzyławmilczeniu,jakMixxax sprawie pokonuje ostatnie strumienie ruchu ulicznego i ostrożnie arkuje pod gmachem. Kiedy auto zatrzymało się na podłodze wypolerowanego drewna, farmer zawiązał lejce, opuścił fotel przeciągnął się w Powietrzu.
Farr spojrzał na niego zdziwiony.
— Jesteś zmęczony? Przecież to świnie wykonały całą robotę. Tobą wybuchnął śmiechem i zwrócił podkrążone oczy na nłodzienca.
— Nauczysz się prowadzić, chłopcze, to będziesz wiedział, o to jest zmęczenie. — Popatrzył na Durę. — Tak czy owak, eraz zaczyna się trudniejsza część. Chodź, będę cię potrzebował, kładając wyjaśnienia.
Mixxax wyciągnął rękę do drzwiczek auta. Kiedy je odblokował, dziewczyna odskoczyła nerwowo, jakby spodziewając się kolejnej gwałtownej zmiany ciśnienia. Drzwiczki otworzyły się rynnie, niemal bezszelestnie i do wnętrza samochodu wtargnęła lala ciepła. Dura czuła kłucie w oziębionych nadciekłych naczy-ńach włosowatych, które nagle otwierały się w całym jej ciele.
Tobą wyprowadził rodzeństwo z samochodu, przechodząc sztywno przez drzwi. Dura położyła ręce na ich krawędzi, podciągnęła się i nagle runęła do przodu. Wyrżnęła twarzą w plecy mężczyzny tak mocno, że zabolał ją nos.
Tobą zachwiał się w Powietrzu.
— Hej, spokojnie. Po co ten pośpiech?
Dura przeprosiła go i niepewnie zerknęła na swoje ręce. O co w tym wszystkim chodziło? Ostatni raz zdarzyło jej się tak błędnie ocenić własne siły, kiedy była dzieckiem. Miała wrażenie, że nagle stała się niesamowicie silna… albo lekka jak dziecko. Czuła się niezdarnie; zatraciła poczucie równowagi i nie mogła znieść przytłaczającego upału.
Jej pewność siebie jeszcze bardziej zmalała. Potrząsnęła głową. Była poirytowana i wystraszona. Usiłowała wymazać z pamięci ten drobny incydent.
Hala przy szpitalu stanowiła półkulę o szerokości pięćdziesięciu ludzi. Unosiło się tu kilkadziesiąt aut, przeważnie pustych i bez zaprzęgów: elementy uprzęży i postronki bezwładnie zwisały w Powietrzu. Część pomieszczenia została odgrodzona siatką i służyła jako zagroda dla świń. Z auta, które było o wiele większe od wozu Toby, akurat wyładowywano pacjentów: rannych, a nawet takich, którzy wyglądali jak trupy. Podobnie jak Adda, poszkodowani byli w kokonach. Kierował tym wysoki. bezwłosy mężczyzna w długiej, wspaniałej szacie. Ludzie — wszyscy ubrani — poruszali się między samochodami. Śpieszyli się, na ich twarzach malował się tajemniczy niepokój. Kilku znalazło jednak chwilę, żeby spojrzeć z zaciekawieniem na Durę i Farra.
Ściany z gładzonego drewna były tak czyste, że lśniły, odbijając wykrzywione obrazy krzątaniny w pomieszczeniu. Wydrążono w nich szerokie szyby, które wpuszczały jasne Powietrze z zewnątrz do hali przeładunkowej. Potężne, pozbawione obręczy koła — Tobą nazywał je wiatrakami — wirowały w szybach, powodując swobodny przepływ Powietrza.
Dura oddychała powoli, oceniając jakość Powietrza. Było świeże, ale wilgotne i ciepłe, przesycone odorem-świńskich fotonów. Jednakże wyczuwała coś jeszcze — zapach, który wydawał się znajomy, a zarazem dziwny, jakby niezbyt tu pasujący…
Читать дальше