— Co to jest metr?
— Sto tysięcy ludzi. Milion mikronów. — Tobą nie był już rozgniewany. Sprawiał wrażenie, jakby uszło z niego powietrze. — Przypuszczam, że nie wiesz, o czym mówię. Przepraszam; ja…
— Jak głęboki jest Płaszcz? — zapytała Dura. — To znaczy, od Skorupy do Morza Kwantowego.
Uśmiechnął się, wyraźnie odprężony.
— W metrach czy w ludziach?
— Wystarczy w metrach.
— Około sześćset.
Pokiwała głową.
— Tak mnie uczono.
Popatrzył na kobietę z zaciekawieniem.
— Wiecie o takich rzeczach?
— Zgadza się, wiemy o takich rzeczach — odparła ociężale. — Nie jesteśmy zwierzętami. Kształcimy nasze dzieci… mimo iż samo utrzymanie się przy życiu — bez ubrań, aut, zbiorników powietrza i zaprzęgów świń powietrznych — pochłania większość naszej energii.
Skrzywił się.
— Nie będę więcej przepraszał — rzekł ponuro. — Posłuchaj tego, co wiem. — Trzymając luźno lejce, wygiął swoje delikatne dłonie o długich palcach, tworząc kulę. — Gwiazda jest sferą o średnicy około dwudziestu tysięcy metrów.
Kiwnęła głową. Dwa miliardy ludzi.
— Otaczają Skorupa — kontynuował. — Jest gruba na trzysta metrów. Morze Kwantowe stanowi kolejną kulę, unoszącą się wewnątrz Skorupy, o średnicy wynoszącej w przybliżeniu osiemnaście tysięcy metrów.
Zmarszczyła brwi.
— Unoszącą się? Zawahał się.
— Hm, tak mi się wydaje. Skąd mam wiedzieć? A pomiędzy Skorupą i Morzem Kwantowym znajduje się Płaszcz — Powietrze, którym oddychamy-głęboki naokoło sześćset metrów. — Zerknął na twarz Dury; malowała się na niej podejrzliwość, a zarazem politowanie — bardzo niepokojąca mieszanina uczuć. — Tak wygląda Gwiazda. Świat. Powiedziałby ci to każdy dzieciak w Parz.
Wzruszyła ramionami.
— Albo każda Istota Ludzka. Może kiedyś nie sprawiało to żadnej różnicy.
Pragnęła, żeby Adda się obudził. Mogłaby dowiedzieć się wtedy czegoś więcej o tajemniczych dziejach swojego ludu. Odwróciła twarz do okna.
* * *
Podczas ostatnich godzin podróży odwrócony krajobraz Skorupy znowu się zmienił.
Farr obudził się i wraz z siostrą z zafascynowaniem oglądali powolną ewolucję przemykającego Skorupoobrazu. Z rodzimego lasu zostało w tym miejscu niewiele, aczkolwiek tu i ówdzie widać było małe zagajniki składające się z kilku drzew. Nieskazitelna, uporządkowana regularność pól, pod którymi przelatywali, pozostawiając je za sobą na Północy — dalekim nadpływie, jak się nauczyła nazywać tę część — zaczęła się załamywać i przechodzić w chaos kształtów i struktur.
Farr wytrzeszczył oczy i pokazywał coś z wielkim podnieceniem. Dura spojrzała w tamtym kierunku.
Nie byli sami na niebie. W zamglonej dali coś się poruszało — z pewnością nie auto. Był to podłużny obiekt, ciemny jak poczerniała linia wirowa. I podobnie jak samochód Mixxaxa, zmierzał ku Biegunowi, brnąc wzdłuż Magpola.
— To coś musi być długie na tysiące ludzi — stwierdziła. Tobą rzucił jej lekceważące spojrzenie.
— Konwój z drewnem — rzekł. — Przybywa z nadpływu. Nic nadzwyczajnego. Właściwie porusza się cholernie wolno. Lepiej nie utknąć za czymś takim.
Niebawem w Powietrzu pojawiły się inne auta. Mixxax zrzędził, ponieważ często musiał zwalniać, kiedy włączali się do ruchu wzdłuż pływowych linii Magpola. Samochody miały rozmaite kształty i rozmiary: od małych, jednoosobowych żuczków po wielkie wozy, ciągnięte przez tuzin albo i więcej świń. Przy tych ogromnych, ozdabianych wymyślnymi rzeźbami autach wóz Mixxaxa wyglądał niepozornie. Dura pomyślała, że samochód, który wydawał się wspaniały i przerażający w lesie nadpływu, teraz sprawiał wrażenie małego, podniszczonego i niezauważalnego.
Powoli uświadamiała sobie, że to samo dałoby się powiedzieć o jego właścicielu.
Barwy pól Skorupy zmieniały się: ciemniały i nabierały większego nasycenia barwą.
— Różne odmiany pszenicy? — Farr zagadnął Mixxaxa. Tobą nie okazywał zbytniego zainteresowaniami żyznymi regionami, do których nie miał dostępu.
— Może. A także rozmaite gatunki kwiatów.
— Kwiatów?
— To rośliny hodowane ze względu na ich piękno — kształt, kolor, albo zapach fotonów, jaki wydzielają. — Farmer uśmiechnął się. — Ito hoduje pewną odmianę, która…
— Kim jest Ito?
— To moja żona. Oczywiście jej rośliny nie wyglądają tak imponująco, ale przecież teraz przelatujemy nad posiadłościami dworu Horka.
Farr przycisnął twarz do okna samochodu.
— Chcesz powiedzieć, że ludzie hodują rośliny tylko dla ich wyglądu?
— Tak.
— Ale jak oni żyją? Czyżby jak my nie musieli polować, by jeść?
Dura potrząsnęła głową.
— Farr, tutejsi mieszkańcy nie polują. Wiem przynajmniej tyle. Uprawiają specjalne odmiany trawy i żywią się nimi. Mixxax zaśmiał się gorzko.
— „Tutejsi mieszkańcy", jak ich nazywasz, nie robią nawet tego. J a się tym zajmuję na mojej karłowatej farmie… na skraju nadpływowej pustyni. Uprawiam żywność, żeby karmić bogaczy w Parz… i płacę im podatki, dzięki którym mogą sobie pozwolić na kupno moich plonów. Dlatego właśnie dworzanie Horka mają dość czasu, by hodować kwiaty — dokończył z rozgoryczeniem.
Logika jego wywodu oszołomiła Durę, ale ponieważ nie zrozumiała wszystkiego, milczała.
Nagle szereg samochodów przesunął się na bok. Przed pasażerami rozpostarła się bogata panorama.
Córka Logue'a westchnęła z wrażenia.
Farr krzyknął jak przerażone dziecko.
— Co to jest?
Mixxax odwrócił się i wyszczerzył zęby w uśmiechu, najwyraźniej rozkoszując się chwilową przewagą.
— To jest Parz — rzekł. — Przybyliśmy na miejsce.
Muub pojawił się w Galerii Przyjęć tuż po rozpoczęciu Wielkiego Hołdu. Przeszedł do frontowej części Galerii, żeby móc widzieć całą Pali Mali i wybrał kokon w pobliżu miejsca, w którym zwykle wypoczywał zastępca Horka. Służący krążył wokół niego przez kilka chwil, idealnie dopasowując kokon do jego ciała oraz proponując mu napoje i przekąski. Muub nie potrafił zwalczyć zmęczenia. Mały nieszkodliwy człowieczek działał mu na nerwy, toteż odgonił go.
Spojrzał w dół. Mali była główną arterią metropolii, szeroką i zalaną światłem. Był to prostokątny korytarz, wykuty pionowo w skomplikowanym centrum Parz — od wyszukanej superstruk-tury budynków pałacowych najwyżej położonej części Góry, przez setki poziomów mieszkalnych, aż do Rynku, szerokiego i otwartego forum w środku Miasta. Galeria Przyjęć wznosiła się na samym szczycie Pali Mali, tuż pod budynkami pałacowymi.
Próbując się odprężyć w kokonie, skąpany w subtelnie cieniowanym świetle, sączącym się przez bujne ogrody Pałacu, Muub widział przed sobą chyba całe Parz. Pali Mali oświetlał blask szybów powietrznych i drewnianych latami, których szeregi zawieszono na jej podziurawionych ścianach. Błyszczące, zielone i żółte nitki szybów zbiegały się w zakurzonym sercu Miasta, na Rynku. Na wielkiej arterii zazwyczaj panował duży ruch, lecz tego dnia była opustoszała. Muub zauważał jedynie gapiów, którzy wyglądali zza drzwi i z balkonów widokowych, a ich pospolite twarzyczki unosiły się ku niemu jak kwiaty. Na Rynku — pięć tysięcy ludzi poniżej Pałacu — znajdowała się prawie całkowicie uformowana procesja mająca złożyć hołd; tysiące zwykłych obywateli zebrało się, żeby zaprezentować najwspanialsze plony pracy swojej dzielnicy Komitetowi. Oczywiście nie widziało się tutaj kokonów. Rynek był poprzecinany sznurami i kratownicami. Ludzie zaczepiali się o nie rękoma i nogami albo wciągali się w poszukiwaniu dobrych punktów obserwacyjnych. Oglądając całe to zamieszanie, Muub odnosił wrażenie, że patrzy na wielką sieć wypełnioną młodymi prosiętami.
Читать дальше