Ito pokazała tabliczkę na ścianie, opisującą eksponat.
— Ta konstrukcja jest fraktalna — tłumaczyła żona Toby, starannie artykułując słowa. — To znaczy przejawia tę samą strukturę w wielu skalach. Właściwość tę posiada częściowo materia rdzeniowa złożona z hiperonów; zespołów kwarków, w których legają rozkładowi zwyczajne nukleony — protony i neutrony — ludzkiego świata. W regionach, które mogą zamieszkiwać ludzie, materia rdzeniowa występuje w dużych metastabilnych skupiskach??bergach pozyskiwanych przez Poławiaczy i następnie wykorzystywanych do produkcji wstęg kotwicznych i innych rzeczy… jednakże w głębszych pokładach Rdzenia materia hiperonowa może tworzyć niezwykłe, skomplikowane struktury, takie jak ta.
Prezentowany tu model opiera się na domysłach — na fragmentach legend z okresu Wojen Rdzeniowych i na niezupełnie zgodnych relacjach Poławiaczy. Jednak naukowcy Uniwersytetu uważają, że…
— Ale co to jest? — przerwała jej Dura. Ito odwróciła się do kobiety-nadpływowca. Jej twarz była okrągła i gładka w przyćmionym świetle.
— Przecież to Kolonista — rzekła.
— Ale Koloniści byli ludźmi.
— Nie — odparła żona Toby. — Niezupełnie. Opuścili nas, kradnąc nasze maszyny, i zeszli w dół do Rdzenia. — Miała ponurą minę. — I właśnie tym się stali. Żyli w takich strukturach materii rdzeniowej.
Dura patrzyła na wielkie, złowieszcze głębiny modelu. Miała wrażenie, iż tu, w brzuchu Miasta, została przetransportowana do samego Rdzenia i musi samotnie stawić czoło tej dziwacznej, monstrualnej istocie.
Ściskając swoją deskę surfingową, Cris prowadził chłopca z nadpływu przez centrum Miasta.
Pokonywali plątaninę bocznych uliczek, unikając najchętniej uczęszczanych tras. Farr usiłował zapamiętać drogę, ale szybko stracił orientację i nieco oszołomiony, zawzięcie podążał za swoim przewodnikiem. Od czasu do czasu odruchowo rozglądał się, szukając Morza Kwantowego i linii wirowych, których nachylenie pomogłoby mu odzyskać poczucie kierunku. Ale oczywiście tu, w głębi Parz, anonimowe drewniane ściany zakrywały świat.
Po jakimś czasie uświadomił sobie, że musieli minąć okolice równika Miasta i wkraczają do rejonu zwanego Dołem. Okolone ścianami ulice były tu skromniejsze, a szyby oświetleniowe i drewniane lampy rozdzielały duże odstępy. Aut nie zauważało się dużo, falujących ludzi również, a drzwi tutejszych domostw, zniszczone i brudne, sprawiały wrażenie solidnych i niemożliwych do sforsowania. Cris nie komentował tych zmian otoczenia — nadal gardził o surfingu, jakby nie istniało nic innego. Farr jednak zauważył, że syn Toby mocno przyciska deskę do piersi, chroniąc całym ciałem.
Wreszcie dotarli do szerokiego, owalnego wlotu w ulicznej??anie. Szyb, który się za nim rozciągał, szeroki na dziesięciu ludzi, sprawiał wrażenie pospolitszego niż którakolwiek ulica miasta. Był długi, pozbawiony wyrazu, a jego odrapane ściany wyglądały tak, jakby ich nie wykończono. Farr spostrzegł, że szyb prowadzi ku jasnemu owalowi czystego, miłego sercu świat — Powietrza. Patrzył na nie żarłocznie, podziwiając jaskrawy blask na wygładzonych fragmentach ścian.
— Schodzimy tędy?
— Przez ten wlot przeładunkowy? Na zewnątrz, przez Skórę? Ale to jest sprzeczne z przepisami… — Cris uśmiechnął się od;ha do ucha. — Jasne, że tak. — Krzyknął, położył rękę na krawędzi eliptycznego wejścia i przekoziołkował do szybu. Ściął deskę nad głową i trzepocząc ramionami, falował przez szyb odwróconej pozycji, nogami w dół. Brat Dury niezdarnie gramolił się na krawędź wlotu i dał nurka. Chłopcy sunęli ze śmiechem w kierunku otwartego Powietrza. Ich głosy odbijały się echem od drewnianych ścian.
Opuściwszy duszny korytarz, Farr rozpostarł ręce i nogi. Upajał się lśniącym żółtym Powietrzem i patrzył na łuk linii wirowych.
Cris zerkał na niego sceptycznie.
— Dobrze się czujesz?
— Po prostu cieszę się, że jestem w Powietrzu, mimo że to kleista biegunowa zawiesina.
— Zgadza się. Nie tak, jak w dawnych dobrych czasach nadpływu, co? — Cris ułożył poziomo deskę i eksperymentalnie pocisnął ją dłonią do Magpola.
Farr z zachwytem wirował w Powietrzu. Korytarz, który puścili, kończył się otworem o szorstkich krawędziach w zewnętrznym kadłubie z drewna — w Skórze. Majaczył on wciąż wokół nich, jakby odgrażał się, że znowu ich połknie i przekaże wnętrzności metropolii. Ale chłopcy szybowali w Powietrzu i oddalali się od Miasta. Niebawem brat Dury przekonał się, że podobne otwory pokrywają, jak okiem sięgnąć, oblicze Parz we wszystkich kierunkach. Farr usiłował dostrzec cechy, które wyróżniałyby „ich" wlot, żeby w razie potrzeby móc go odnaleźć. Jednak było to tylko prymitywnie obramowane nacięcie w drewnianej Skórze, nie oznakowane, podobne do setki innych. Przybysz z nadpływu dał za wygraną. Wiedział, że gdyby się zgubił, to nawet odszukawszy wlot, nie zdołałby trafić z powrotem do domu Mixxaxów przez gąszcz miejskich ulic.
Szybko poruszył nogami i odpłynął trochę dalej od Miasta. Skóra przypominała gigantyczną, złowrogą maskę. Z tej odległości rozróżniał szczegóły — widział, jak prymitywnieją zesztukowano, używając źle dobranych kawałków drewna i materi rdzeniowej — a jednak, ogólnie rzecz biorąc, robiła imponujące wrażenie. Pomyślał, że kilkanaście wlotów przeładunkowych tej części Skóry przypomina otwory gębowe, nieustannie coś połykające, albo włosowate pory, wchłaniające ziarniste Powietrze wraz z drewnem i żywnością. Oddaliwszy się bardziej, Farr ujrzał potężne strugi, nieustannie wylewające się z wylotów kanalizacji, rozmieszczonych u podnóża metropolii. Powietrze wypełniał huk półstałej substancji, spadającej do Podpłaszcza.
Powoli uświadomił sobie, że to podniszczone i dalekie od doskonałości Miasto jest jednak wspaniałe. Przypominało ogromne, hałaśliwe, pełne życia zwierzę, które nawet nie zauważa, że ma pod nosem jakąś malutką istotę.
Usłyszał, że ktoś go woła.
Rozejrzał się, ale syna Toby nie było w pobliżu. Ogarnęło go absurdalne poczucie dezorientacji — ostatecznie prawdopodobieństwo zgubienia się tutaj było znacznie mniejsze niż we wnętrznościach Miasta — i okręcił się, wytężając wzrok. Wreszcie dostrzegł w oddali pomarańczowy kombinezon Crisa; jego falująca postać wisiała na desce surfingowej. Znajdował się blisko Skóry, lecz wysoko nad głową Farra. Wymknął się, podczas gdy brat Dury śnił na jawie.
Zażenowany, trochę zły na samego siebie, Farr naparł na Powietrze i mając mocne nogi jak każdy nadpływowiec, rzucił się ku koledze.
Syn Toby wyprowadzał go z równowagi szerokim uśmiechem.
— Dalej, dalej. Są ludzie, którzy na nas czekają — powiedział. Znowu wgramolił się na deskę, skręcił i poleciał pierwszy, wskazując drogę.
Farr sunął za nim w odległości jednego człowieka i wkrótce obaj chłopcy unosili się nad Miastem.
Technika surfingu w wykonaniu Crisa była oszałamiająca; zupełnie nie przypominała kilku sztuczek, zaprezentowanych Farrowi w Mieście. Syn Toby wychylał lekko deskę bosą stopą to w jedną, to w drugą stronę, a jednocześnie naciskał drugą piętą jej stabilniejszy koniec, sprawiając, że intensywnie falowała. Wydawało się, że jego gołe podeszwy wystarczą do wywierania odpowiedniego nacisku na wy szlifowaną powierzchnię. Cris cały czas miał rozpostarte ramiona, żeby utrzymać równowagę, a mięśnie nóg miejskiego chłopca pracowały płynnie. W gruncie rzeczy to wszystko wydawało się cudownie łatwe. Obserwując kolegę, Farr zaczął odczuwać lekkie świerzbienie w nogach. Zapragnął wypróbować deskę surfingową. Przecież tu, na Biegunie, jego siła wzrosła; mógłby zmusić ten cholerny przedmiot do latania…
Читать дальше