Klapę zasłaniającą wejście do jurty odsunięto i wepchnięto ich do środka.
Sabie i Kolę popchnięto na filcowe maty. W sztywnych skafandrach ciśnieniowych kosmonauci zajmowali całą jurtę, a ich nogi zabawnie wystawały na zewnątrz. Ale fakt, że mogli usiąść, stanowił prawdziwą ulgę.
Jedyne wejście do jurty wychodziło na południe. Kola widział słońce przesłonięte lekką mgiełką. Wiedział, że to była mongolska tradycja; w ich pierwotnych wierzeniach dominował kult słońca, a tutaj, na równinach północnej Azji, słońce w swej codziennej wędrówce poruszało się głównie na południu.
Mongołowie, przysadziści mężczyźni i muskularne kobiety, przychodzili i odchodzili, wyraźnie po to, aby kontrolować przybyszów. Wpatrywali się w kosmonautów, zwłaszcza w Sabie, z wyrazem łakomego wyrachowania.
Część sprzętu kosmonautów przyniesiono z kapsuły Sojuza. Większość tego wszystkiego — awaryjne zestawy medyczne, nadmuchiwana tratwa ratunkowa — była dla Mongołów niezrozumiała. Jednak Sabie i Koli pozwolono zdjąć nieporęczne skafandry i włożyć lżejsze pomarańczowe jednoczęściowe kombinezony, które nosili na orbicie. Mongolskie dzieci przyglądały się ich bieliźnie i elastycznym spodniom. Skafandry kosmiczne zwalili na kupę w rogu brudnej jurty, jak porzucone kokony.
Kosmonautom udało się ukryć przed oczyma Mongołów broń boczną, którą schowali za plecami.
Potem, ku ogromnej uldze Koli, na chwilę zostawiono ich samych. Oparł się o brudną ścianę jurty; nogi mu drżały i samą siłą woli próbował uspokoić bicie serca i pozbyć się zamętu w głowie. Powinien być w szpitalu, otoczony najnowocześniejszą aparaturą z dwudziestego pierwszego wieku i poddawany programowi fizjoterapii i powrotu do zdrowia, nie zaś wciśnięty w kąt tego cuchnącego namiotu. Był słaby jak starzec i w obecności tych krępych, potężnych Mongołów, całkowicie bezradny. Był zbity z tropu i wystraszony.
Próbował myśleć i obserwować otoczenie.
Jurta była solidnie zbudowana. Być może należała do wodza tej małej społeczności. Jej główną podporę stanowił gruby słup, a lżejsze drewniane paliki nadawały jej kopulasty kształt. Podłogę pokrywały brudne maty, a na hakach wisiały metalowe garnki i bukłaki. Wokół ścian stały paki z drewna i skóry, stanowiące jedyne meble wędrownego ludu. Jurta nie miała okien, tylko w dachu wycięto otwór nad kamiennym paleniskiem, gdzie nieustannie płonęły kawałki suszonego łajna.
Na początku Kola zastanawiał się, jak tę jurtę można rozebrać i ustawić ponownie, ponieważ koczownicy podróżowali co najmniej dwa razy w roku, przemieszczając się między letnimi i zimowymi pastwiskami. Ale dostrzegł stojący niedaleko duży wóz. Jego platforma była na tyle szeroka, by pomieścić całą jurtę i jej zawartość.
— Ale nie zawsze tak było — szepnął do Sabie. — Tylko na początku trzynastego wieku. Potem po prostu rozbierali jurty jak namioty i przenosili je złożone. To ustala nasze położenie w czasie… Wylądowaliśmy w centrum Imperium Mongołów, u szczytu ich potęgi!
— Mamy szczęście, że wiesz o nich tak wiele. Kola chrząknął.
— Szczęście? Sabie, Mongołowie przybyli do Rosji dwukrotnie. Czegoś takiego się nie zapomina, nawet po ośmiu stuleciach.
Po jakimś czasie przygotowano jedzenie. Kobieta wciągnęła do środka wielki żelazny garnek. Do garnka wrzuciła posiekaną półtuszę owcy, nie tylko mięso i kości, lecz także płuca, żołądek, mózg, wnętrzności, racice i oczy; najwyraźniej nic tu się nie marnowało. Kobieta miała twarz jak ze skóry i ramiona jak miotacz. Kiedy była zajęta przy mięsie, w ogóle nie zwracała uwagi na Sabie i Kolę, jak gdyby dwaj ludzie z przyszłości tkwiący w rogu jej jurty stanowili coś powszedniego.
Pozostawieni własnemu losowi kosmonauci robili, co mogli, aby jak najszybciej przystosować się do bezlitosnego przyciągania ziemskiego, ukradkiem zginając stawy i zmieniając pozycję, aby rozruszać kolejne grupy mięśni. Poza tym nie mieli nic do roboty. Kola przypuszczał, że czekano na powrót owego jeźdźca z wyprawy do miejscowego funkcjonariusza, kiedy to zostanie podjęta decyzja co do ich dalszego losu — decyzja, która jak wiedział, może wciąż oznaczać ich śmierć. Ale mimo tej ponurej perspektywy, kiedy minęło popołudnie, Kolę, o dziwo, ogarnęła nuda.
Masa mięsa i podrobów gotowała się w garnku przez parę godzin. Potem do jurty wepchnęli się dorośli i dzieci. Niektórzy przynieśli więcej mięsa, które wyglądało na mięso lisów, myszy i królików. Zwierzęta były obdarte ze skóry, ale nie oczyszczone. Kola widział przyklejone do nich ziarenka piasku i zaschłą krew.
Kiedy potrawa była gotowa, Mongołowie po prostu zabrali się do jedzenia. Posługując się drewnianymi miskami, wybierali kawałki mięsa, które jedli palcami. Popijali kubkami czegoś, co wyglądało jak mleko, które nalewano z bukłaków. Czasami, kiedy po paru ugryzieniach nie spodobał im się smak kawałka mięsa, wrzucali go z powrotem, podobnie jak chrząstki, które wypluwali do garnka.
Sabie patrzyła na to wszystko z przerażeniem.
— I nikt nie umył rąk przed jedzeniem.
— Dla Mongołów woda jest święta — powiedział Kola. — Nie wolno jej kalać, używając do mycia.
— Więc jak utrzymują czystość?
— Witaj w trzynastym wieku, Sabie.
Goście trzymali się z daleka od kosmonautów, ale poza tym ich życie towarzyskie wydawało się niezakłócone.
Po jakimś czasie jeden z młodszych mężczyzn zbliżył się do kosmonautów, niosąc miskę z mięsem. Kola zobaczył, że tłuszcz zwierzęcy, który błyszczał na wargach chłopca, stanowi jedynie wierzchnią warstwę tłuszczu i brudu pokrywającego jego twarz; z jego szerokich nozdrzy zwisał glut wysuszony przez wiatr, a ciągnący się za nim smród, przypominający zapach przejrzałego sera, był po prostu potworny. Chłopiec sięgnął za plecy Koli i uwolnił mu jedną rękę. Następnie wyciągnął z miski kawałek mięsa i podał mu. Paznokcie miał czarne od brudu.
— Musisz wiedzieć — mruknął Kola — że Mongołowie zmiękczali mięso, umieszczając je pod siodłem. Ten kawałek baraniny mógł spędzić wiele dni faszerowany metanem z tłustej dupy jakiegoś pastucha.
— Zjedz to — mruknęła Sabie. — Potrzebujemy peptydów. Kola wziął mięso, zamknął oczy i ugryzł. Było twarde jak podeszwa i miało smak tłuszczu i masła. Później chłopiec przyniósł mu kubek mleka. Natychmiast uderzyło mu do głowy i wtedy niejasno przypomniał sobie, że Mongołowie poddawali kobyle mleko fermentacji. Wypił najmniej, jak mógł.
Po jedzeniu kosmonautom pozwolono wyjść osobno, aby się mogli załatwić, ale cały czas ich uważnie obserwowano.
Kola skorzystał z okazji, żeby się rozejrzeć. Wokół niego rozciągała się równina, ogromna i pusta, płaszczyzna żółtego pyłu, usiana plamami zieleni. Po szarym niebie płynęły gęste chmury, rzucając cienie niczym jeziora. Ale ziemia, bezkresna, płaska i bez wyrazu, wydawała się przyćmiewać swym ogromem nawet niebo. Był to Płaskowyż Mongolski — tyle wiedział dzięki nawigacji podczas schodzenia w dół. Nigdzie nie schodziła poniżej tysiąca metrów nad poziomem morza i była odgrodzona od reszty Azji wielkimi naturalnymi barierami: łańcuchami gór na zachodzie, pustynią Gobi na południu i puszczami syberyjskimi na północy. Pamiętał, że z orbity wyglądała jak olbrzymie pustkowie, lekko pofalowana równina, poprzecinana tu i ówdzie nitkami rzek, ale było ich bardzo niewiele, jak na wstępnym szkicu krajobrazu. I teraz sam się tu znalazł, utkwił w samym jej środku.
Читать дальше