Kiedy zbliżał się moment lądowania, zasyczał sprężony gaz. Kola poczuł, jak siedzenie unosi się w górę, gdy jego podstawa napełniła się, służąc jako amortyzator, co popchnęło go w stronę konsoli przyrządów i jeszcze bardziej zwiększyło uczucie niewygody.
— Chryste — warknęła Sabie, tak samo przygnieciona. — Będę cholernie szczęśliwa, gdy wydostanę się z tej kabiny.
— Dobrze ci służyła — spokojnie powiedział Musa. — Jeszcze tylko kilka minut.
Ale Kola cieszył się z tych kilku minut, choć było mu niewygodnie, ostatnich minut, w których zautomatyzowany system statku amortyzował jego upadek, może ostatnich minut jego dawnego życia.
— Przyziemienie — krzyknął Musa.
Kola schował głowę między kolana. Rozległ się krótki ryk rakiet odpalanych zaledwie kilka metrów nad ziemią. A potem trzask, kiedy uderzyli w ziemię. I podskoczyli znowu. Po zapierającej dech sekundzie kabina znowu opadła, głośno walnęła i z drżeniem jeszcze raz wyskoczyła w powietrze. Kola wiedział, co to oznacza: Sojuz był wleczony po ziemi przez spadochron.
— Cholera! — krzyknęła Sabie. — Musi wiać…
— Jeżeli się wywrócimy — powiedział Musa głosem pełnym irytacji — możemy mieć kłopot z wydostaniem się na zewnątrz.
— Może powinieneś był pomyśleć o tym wcześniej! — wrzasnęła Sabie.
Jeszcze jedno trzaśniecie, zgrzytliwy ruch, podskok. Chociaż wyściółka skafandra chroniła ciało, Kola poczuł, jak głowa lata mu wewnątrz hełmu i wyrżnął czołem w szybę chroniącą twarz. Nic nie mogli uczynić, musieli to przetrzymać i modlić się, żeby kapsuła się nie wywróciła.
I wtedy, po ostatnim podskoku, kapsuła wreszcie znieruchomiała i stała prosto. Siedzieli, ledwie oddychając. Musa szybko wcisnął guzik, żeby zwolnić spadochron.
Koli było nieznośnie gorąco; czuł, jak pot spływa mu po plecach. Wyciągnął rękę — była niezwykle ciężka — szukając dłoni Musy. Przez chwilę trzymali się za ręce, uspokajając się nawzajem, radzi, że wciąż żyją.
— Wszystko w porządku — wysapał Musa. — Wylądowaliśmy.
— Tak — powiedziała Sabie, gwałtownie dysząc. — Ale gdzie?
Nawet teraz, gdy wyłączali pozostałe układy statku kosmicznego, wszystko odbywało się według ustalonego porządku. Kola wyłączył wentylator, po czym zdjął hełm i rękawice. Zawór dopływu powietrza zewnętrznego otworzył się kilka minut przed lądowaniem i Kola odetchnął powietrzem, które było wyraźnie wolne od pyłu, który ich nękał we wnętrzu Sojuza.
Musa wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Czuję polin.
— Tak. — Był to słodki aromat, przypominający zapach dymu. Polin, rodzaj piołunu, porastał cały step. Wydawało się, że znajomy zapach pobudził energię Koli. — Może ten twój Mir w końcu nie będzie taki dziwny!
Musa uśmiechnął się.
— Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. — Wcisnął kolejny guzik. Szczęknęły zapadki. Właz nad ich głowami gwałtownie się otworzył i Kola ujrzał kółko zasnutego chmurami szarego nieba. Do kabiny wtargnęło więcej świeżego powietrza.
Musa zwolnił pasy i popchnął siedzenie.
— Tego się naprawdę bałem. — Musiał się ruszyć jako pierwszy z powodu zajmowanego miejsca w środku kabiny. Powoli, poruszając się jak starzec, ciężko podniósł się z miejsca. Normalnie pod ręką byłby cały zespół ratowników i lekarzy, którzy wyciągnęliby go z kabiny, tak jak lalkę z porcelany wyciąga się z opakowania, ale dzisiaj nie było nikogo, kto by mu pomógł. Kola i Sabie pochylili się, pchając go za tyłek i nogi, ale Kola czuł się słaby jak kocię. Musa powiedział: — Ten cholerny skafander jest taki sztywny, stawia mi opór.
W końcu stanął wyprostowany i wystawił głowę na zewnątrz kapsuły. Kola zobaczył, jak mruży oczy od światła, a strzechę gęstych włosów rozwiewa wiatr. Potem oczy rozszerzyły mu się. Położył dłonie na kadłubie — który wciąż był gorący po wejściu w atmosferę, więc trzeba było zachować ostrożność — po czym nadludzkim wysiłkiem (takie Kola odniósł wrażenie) podciągnął się w górę i usiadł na brzegu włazu.
— Teraz ja — powiedziała Sabie. Była wyraźnie osłabiona, ale w porównaniu z Musą wydawała się zwinna. Wspięła się na palce, a Musa pomógł jej się podciągnąć i po chwili siedziała obok niego. — Ojej! — powiedziała.
Kola, który pozostał sam w kapsule, widział tylko ich dyndające nogi.
— Co się dzieje? Co tam jest? Musa powiedział do Sabie:
— Pomóż mi. — Wydobył nogi z włazu, ciężko obrócił się na brzuchu i wyciągnął do niej ręce. Potem ześlizgnął się po zakrzywionym boku Sojuza i zniknął Koli z oczu.
Sabie spojrzała na Kolę, szczerząc zęby w uśmiechu.
— Chodź, popatrz na ten widok.
Kiedy Kola zmusił się do wstania, miał wrażenie, jakby z mózgu odpłynęła mu cała krew. Stał nieruchomo, dopóki uczucie nadchodzącego omdlenia nie ustąpiło. Wtedy sięgnął do włazu i pozwolił, aby Sabie pomogła mu wydobyć się na zewnątrz, po czym usiadł na czubku kadłuba.
Kola był może dwa metry nad ziemią. Moduł powrotny stanowił metalową kopułę, teraz spoczywającą na trawie. Z tej wysokości widział wieczny step, płaski i prawie nieskończony, rozciągający się pod grubą warstwą chmur. Widać było ślady ich lądowania: szereg wyżłobień i kraterów prowadzących do końcowego położenia statku, a dalej odrzucony, szarpany wiatrem główny spadochron, pomarańczowy na tle żółto-zielonej ziemi.
Bezpośrednio przed nim znajdowało się coś, co wyglądało jak wioska. Było to po prostu skupisko brudnych, kopulastych namiotów. Stali tam ludzie, mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy okutani w futra. Wpatrywali się w niego z rozdziawionymi ustami. Za nimi luźno przywiązane konie skubały trawę, wyraźnie nieporuszone ich lądowaniem.
Z wioski ruszył w ich stronę jakiś człowiek. Miał szeroką twarz, głęboko i blisko siebie osadzone czarne oczy; był ubrany w ciężki, długi płaszcz i spiczastą, futrzaną czapkę. W dłoni dzierżył ciężki miecz z kutego żelaza.
— Mongolski wojownik — szepnęła Sabie. Kola zerknął na nią.
— Tego się spodziewałaś, prawda?
— Myślałam, że istnieje spora szansa, sądząc z tego, co widzieliśmy z orbity…
Wiatr zmienił kierunek i Kola poczuł zapach gotowanego mięsa, niemytego ciała i końskiego potu. Było tak, jakby z jego twarzy została zerwana zasłona i nagle stanął twarzą w twarz z rzeczywistością, to naprawdę była przeszłość albo jej część, a on był tu pozostawiony własnemu losowi.
Musa usiłował stanąć, opierając się jedną ręką o kadłub statku.
— Spadliśmy z kosmosu — powiedział do mężczyzny, uśmiechając się. — Czyż to nie cudowne? Proszę… — Wyciągnął puste dłonie. — Możesz nam pomóc?
Wojownik zareagował tak szybko, że Kola ledwie dostrzegł jego ruch. Miecz przeciął powietrze, rozmazując się jak wirująca łopata helikoptera. Głowa Musy wyskoczyła w powietrze, odcięta równie łatwo jak główka stokrotki i potoczyła się po ziemi jak piłka. Ciało Musy wciąż stało z rozpostartymi ramionami. Ale z kikuta jego szyi nagle buchnęła fontanna krwi, spływając po rozdartym pomarańczowym skafandrze. Potem jego ciało przewróciło się i zesztywniało.
Kola wpatrywał się w odciętą głowę Musy, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.
Wojownik ponownie uniósł miecz. Ale drugą ręką dał znak pozostałym, aby zeszli na ziemię.
— Witajcie na Mirze — mruknęła Sabie. Przerażonemu Koli wydało się, że usłyszał w jej głosie nutkę triumfu.
Читать дальше