— Mogą pochodzić z każdej epoki przed wynalezieniem radia — powiedział Abdikadir. — Powiedzmy, z 1850 roku. Nawet wtedy liczba mieszkańców była już spora.
— Tak — warknął Casey, zatrzymując obraz na ekranie. — Ale oni mają teraz własne kłopoty. Są otoczeni lodem. Środkowa część lądu znikła, nie ma tam żadnej ziemi uprawnej, żadnego handlu, bo nie ma z kim handlować.
— A gdzie jest — wolno powiedziała Bisesa — to trzecie miejsce?
Casey zatrzymał obraz na Środkowym Wschodzie.
— Tutaj. Jest tu miasto, małe, myślę, że stare, nie jak Chicago. Ale interesujące jest to, że Sojuz odebrał stamtąd sygnał, jedyny z całej planety, nie licząc naszego. Ale nie przypominał naszego sygnału. Jest silny, ale regularny, takie „ćwierkanie” przebiegające wszystkie częstotliwości.
— Może to radiolatarnia — powiedział Abdikadir.
— Może. Ale to nie nasza konstrukcja.
Bisesa spojrzała na ekran. Miasto było położone wśród wielkiego obszaru zieleni, z pozoru uprawnej ziemi poprzecinanej podejrzanie prostoliniowymi drogami wodnymi, niby świecącymi nićmi.
— Myślę, że to Irak.
— To jest Babilon — powiedział Cecil de Morgan stanowczo. Ruddy wydał stłumiony okrzyk:
— Babilon znów żyje…!
— I to wszystko — powiedział Casey. — Tylko my i ta radiolatarnia w Babilonie.
Zapadła cisza. Babilon. Sama nazwa była dla Bisesy egzotyczna i w jej głowie huczało od przypuszczeń, jak też się tam znalazła ta dziwna radiolatarnia.
Kapitan Grove wykorzystał moment. Mały człowieczek ze sterczącymi wąsami zrobił krok w przód i dziarsko klasnął w dłonie.
— Dziękuję, panie Othic. Oto, jak widzę tę sytuację. Musimy się skupić na własnym położeniu, ponieważ jest jasne, że nikt nie pospieszy nam z pomocą. I nie tylko o to chodzi. Myślę, że musimy znaleźć sobie coś do roboty — wyznaczyć sobie jakiś cel — czas przestać reagować na to, co na nas zsyłają bogowie, i wziąć sprawy w swoje ręce.
— No, no — mruknął Ruddy.
— Jestem otwarty na propozycje.
— Musimy się udać do Chicago — powiedział Josh. — Skoro jest tam tak wielu ludzi, tak wielki przemysł i taki potencjał…
— Oni nie wiedzą, że jesteśmy tutaj — wypalił Casey. — Och, być może widzieli przelatujący w górze Sojuz, ale nawet jeśli tak było, nic z tego nie zrozumieli.
— A my nie mamy sposobu, aby do nich dotrzeć — powiedział kapitan Grove. — Nie jesteśmy w stanie zorganizować przeprawy przez Atlantyk… Może w przyszłości. Ale na razie musimy o Chicago zapomnieć.
— Babilon — powiedział Abdikadir. — To oczywisty cel. I tam jest ta radiolatarnia, może dowiemy się więcej o tym, co się nam przytrafiło.
Grove kiwnął głową.
— Poza tym podoba mi się widok tej zieleni. Czyż Babilon nie był dawnym centrum rolnictwa? Żyzny Półksiężyc i w ogóle. Może powinniśmy rozważyć przeniesienie się w to miejsce. Marsz nie byłby niemożliwy.
Abdikadir uśmiechnął się.
— Myśli pan o pracy na roli, kapitanie?
— To nigdy nie było moją życiową ambicją, ale jak trzeba, to trzeba, panie Omarze.
Bisesa zauważyła:
— Ale ktoś już tam mieszka.
Twarz Grove’a stwardniała.
— Zajmiemy się tym, jak się tam znajdziemy. — W tym momencie Bisesa dostrzegła w jego spojrzeniu jakby błysk stali, coś, co pozwoliło tym Brytyjczykom zbudować imperium obejmujące całą planetę.
Nie było innych poważnych propozycji. Zatem Babilon.
Grupa podzieliła się na mniejsze grupki, rozmawiając i planując. Bisesę uderzyło poczucie determinacji i celu działania.
Josh, Ruddy i Abdikadir, grzęznąc w błocie, wrócili razem z Bisesą.
Abdikadir powiedział:
— Grove to spryciarz.
— Co masz na myśli?
— Jego pragnienie udania się do Babilonu. Nie po to, żeby orać pole. Tam będą kobiety.
— Chodzi ci o to, że zanim jego ludzie zaczną się buntować.
Josh uśmiechnął się z zażenowaniem.
— Pomyślcie: pięciuset Adamów i pięćset Ew… Ruddy powiedział:
— Masz rację, Grove to dobry oficer. Jest dobrze zorientowany w nastrojach panujących w koszarach i w kantynie. — Wielu ludzi, którzy przypadkowo znaleźli się w Jamrud podczas Nieciągłości, to „trzylatki”, powiedział Ruddy, żołnierze krótkterminowi. — Niewielu z nich ma w szpiku kostnym glinkę kamionkową… — Glinka kamionkowa to wybielacz, którego żołnierze używali do pasów. — W rzeczywistości nie tracą humoru. Ale takie nastroje nie będą trwać wiecznie; kiedy zrozumieją, jak niewielka jest szansa, aby ktokolwiek z nas wkrótce powrócił do domu, Babilon może być dobrym wyjściem.
Abdikadir powiedział:
— Wiesz, mamy szczęście, że jest Sojuz i mamy tyle danych. Ale jest też wiele pytań bez odpowiedzi. Na przykład te dwa miliony lat to interesujące ramy czasowe.
— Jak to?
— Bo mniej więcej dwa miliony lat temu pojawił się gatunek Homo erectus — pierwszy hominid na planecie. Niektóre poprzednie gatunki, takie jak pochwycone przez Brytyjczyków pitekantropy, zachodzą na siebie w czasie, ale…
— Myślisz, że te ramy czasowe mają coś wspólnego z nami?
— To może być zwykły zbieg okoliczności, ale dlaczego nie milion lat, dlaczego nie dwadzieścia czy dwieście milionów? I wygląda na to, że najstarsze części tego świata to te, gdzie my jesteśmy najstarsi, natomiast najmłodsze, jak obie Ameryki, gdzie dotarliśmy na samym końcu… Może ten nowy świat stanowi reprezentatywną próbkę ludzkości, hominidów, całej historii.
Zadrżała.
— Ale tak wielka część tego świata jest pusta.
— Historia Homo sapiens to zaledwie ostatni rozdział długiej, powolnej historii ewolucji hominidów. Jesteśmy zwykłym pyłkiem unoszącym się na powierzchni historii, Biseso. Może to właśnie pokazuje nam stan tego świata. To jego reprezentatywny przekrój w czasie.
Josh pociągnął Bisesę za rękaw.
— Coś mi przyszło do głowy, może to nie uderzyło ciebie czy pozostałych, ale w końcu moja perspektywa, człowieka z dziewiętnastego wieku, jest odmienna…
— Wyrzuć to z siebie, Josh.
— Patrzysz na ten nowy świat i widzisz skrawki swojej przeszłości. Ale ja widzę w tobie także odrobinę mojej przyszłości. Dlaczego miałabyś być ostatnia, dlaczego, Biseso, nie ma tam twojej własnej przyszłości?
Ta myśl ją uderzyła. Była wstrząśnięta, że dotąd nie przyszło jej to do głowy. Nie znalazła odpowiedzi.
— Kapitanie Grove! Proszę tutaj! — Stojąc na skraju placu apelowego, kapral Batson machał ręką. Grove pośpieszył w jego stronę, a za nim Bisesa i pozostali.
Batsonowi towarzyszyła mała grupka żołnierzy: brytyjski kapral i kilku sipajów, którzy trzymali dwóch mężczyzn. Ludzie ci mieli ręce związane na plecach. Byli niżsi, bardziej krępi niż sipaje i bardziej muskularni. Obaj mieli na sobie sięgające do kolan wyblakłe fioletowe bluzy, związane w pasie sznurkiem, a na nogach skórzane sandały. Mieli szerokie, smagłe i niedbale ogolone twarze oraz krótko przycięte, czarne, kędzierzawe włosy. Byli pokryci skorupą zaschłej krwi i wyraźnie przerażeni bronią sipajów; kiedy żołnierz dla żartu uniósł karabin, jeden z nich krzyknął i upadł na kolana.
Grove stanął przed tą dwójką z dłońmi na biodrach.
— Człowieku, zostaw ich, na Boga. Nie widzisz, że są przerażeni?
Sipaj cofnął się z zakłopotaniem. Ruddy wpatrywał się w przybyszy z zadowoleniem.
Grove warknął:
— No, Mitchell, kogo nam tutaj przywiodłeś? Co to za Pasztunowie?
Читать дальше