Naprzeciwko stał gnojek, nagi do pasa. Oczy wybałuszone, usta otwarte.
A za jego plecami, w pokoju, zobaczył Marię nagusieńką, taką jaką ją matka urodziła – dokładnie taką samą, jaka śniła się nocami Dronowowi. Co za bydlę z tego faceta!
Chudzinę Roberta pchnął tak, że tamten frunął w powietrze i zwalił się na stół, a potem runął razem z nim na podłogę.
Pod nogami Siergieja też stuknęło metalicznie. To urwał się uchwyt saszetki. A chuj z nią.
Maria schyliła się, podniosła suknię i włożyła ją na siebie. To go najbardziej zraniło. To znaczy, że nie zasłaniała się przed okularnikiem, a jego się wstydzi!
– Ty… z nim? – wymamrotał głupio, bez sensu. – Ty do niego… Po co?
Patrzyła swoimi olbrzymimi oczami, w których nie było strachu ani winy. I oczywiście milczała – przecież to niemowa.
Wtedy zapytał o najważniejsze:
– Ty go… Tak? Kochasz?
Maria kiwnęła głową, nie odwracając wzroku. Dronow omal się nie rozszlochał. Chociaż dlaczego „omal”? Szlochał, i to jak jeszcze.
– A… A mnie?
Znowu kiwnęła głową. Zresztą patrzyła na niego czule, dobrze patrzyła. Jak wtedy.
Siergiej wkrótce przestał cokolwiek rozumieć.
– Kochasz mnie? – spytał jeszcze raz.
Po raz trzeci przytaknęła, a w dodatku podeszła i pogłaskała go po policzku, po podbródku – Dronowem rzuciło, jakby go prąd poraził.
Z tyłu rozległ się szmer. Siergiej obejrzał się w popłochu. Skurwiel wracał do przytomności. Stanął na wprost Dronowa, wyszczerzył zęby.
„Dobrze, że torba z pistoletem mi wypadła – pomyślał Siergiej – to bym dopiero narobił. Kocha! Ona mnie kocha!”.
Ostrożnie wziął ją za ramiona, popatrzył w oczy i przekonał się: kocha, nie ma wątpliwości.
„Toko tak” umilkło. W ogóle zresztą zrobiło się cicho, wszystko dookoła się uspokoiło.
Darnowski na czworakach pełznął do drzwi, rzucało nim to w jedną, to w drugą stronę. Niech się zwija, ma szczęście.
– Ja… bez ciebie… oszalałem… – drżącym głosem wyrzekł Siergiej. – Normalnie odbiło mi.
Szczęknął metal.
Siergiej odwrócił się i zobaczył, że śmieć-okularnik siedzi na podłodze w przedpokoju, a w ręku trzyma jego pistolet. Nie wiadomo, jak się domyślił, że w saszetce jest broń, ale po wykrzywionej gębie widać było: zaraz wystrzeli. Dronow zresztą na jego miejscu też by wystrzelił.
Prędzej w Rytm, przemknęło mu przez głowę. Ręka przesunęła się do klapy, gdzie miał igłę.
– Ja ci dam igłę – zasyczał fircyk. Odbezpieczył giwerę, dosłał nabój do komory. Krzyknął do Marii, nazywając ją innym imieniem: – Anno, odejdź!
Skąd wie o igle? Przecież nikt inny, nawet Sensej, o tym nie wiedział!
Koniec pieśni, zrozumiał Dronow i przesunął się na bok, żeby kula, przelatując na wylot, nie trafiła Marii.
Skurwiel też na nią spojrzał. Wtedy coś z nim się stało. Zamrugał, zaczął ruszać brwiami. Rękę z pistoletem trochę opuścił.
Siergiej nie czekał; drugiej takiej szansy przecież nie dostanie. Chociaż nie był w Rytmie, to jednak jako sportowiec przez tyle lat pracował nad szybkością reakcji, po sześć czy siedem godzin dziennie, że błyskawicznie skoczył do przodu i kopnął lufę.
Pistolet walnął o ścianę; huknął strzał. Siergiejowi aż uszy zatkało, ale nie widział, w co trafiła kula; wczepił się draniowi w szyję.
Fircyk go mimo wszystko zadziwił. Taki cherlak, a jedną ręką rozerwał przeciwnikowi wargę; w dodatku starał się przegryźć mu gardło, krzycząc przy tym:
– Moja! Moja!
Dronow też zawył:
– Moja!
Walnął i z prawej, i z lewej, ale okularnik nie odczepił się, tak był rozjuszony. Wyjście było jedno: igła. Siergiej ją już wyciągnął, ale Darnowski złapał go za rękę i nie pozwalał się ukłuć.
Maria miotała się nad nimi niby biała łabędzica. Wykrzykiwała coś bez związku, jakimś ptasim głosem. Nie wiadomo, czy była przerażona, czy zła.
Potem jak się zamachnie i jak nie kopnie Roberta, nadal dobierającego się Siergiejowi do gardła. Dronow obrócił ku niej głowę z uśmiechem i też dostał kopniaka, tyle że w kark.
Dzyń!
To brzęknęła szyba, pojawił się w niej okrągły otworek, od niego zaś na wszystkie strony, jak promyki słońca, rozbiegły się szczeliny. Coś głucho rąbnęło w ścianę, odleciało na podłogę, zakręciło się. Nabój, nie nabój, rurka, nie rurka… Jakaś nieduża, podłużna rzecz, z której zaraz buchnął przezroczysty dym.
Dronow gapił się przez kilka sekund na to dziwo, przewrócił oczami, po czym upadł na wznak. Nieprzytomny.
Ile czasu tak przeleżał, nie wiadomo. A kiedy przecierał oczy, wracając do przytomności, pierwszym człowiekiem, którego zobaczył, był skurwiel Robert. Siedział przyciśnięty do ściany i tak samo mrugał oczami.
Nie było za to Marii. Zniknęła.
Dronow chwiejnie wstał. Zajrzał do kuchni, do ubikacji. Nie, nigdzie jej nie ma!
– Gdzie ją podziałeś? – spytał podleca, z trudem obracając językiem. – Gdzie ona jest?
Tamten, też z trudem, wykrztusił:
– Nie wiem…
Siła i myśl
Zniknął także pistolet. W suficie został otwór po kuli, ale samej broni na podłodze nigdzie nie było.
– Barany z nas – westchnął buhaj z Basmanowa. – Skoczyliśmy sobie nawet do gardeł. A ona uciekła. Tylko czemu zabrała spluwę?
– To ty jesteś baran! – Robert wciągnął powietrze pełną piersią, przez co znowu zakręciło mu się w głowie. – Myślisz, że co to wleciało przez okno? Ptaszek? Zesłał na nas słodki sen?
– Co? – włamywacz wybałuszył gały. W jego oczach czytało się: Jaki ptaszek? Mów po ludzku, draniu.
– A to! Porwali Annę!
– To znaczy Marię? Kto?!
– A skąd mogę wiedzieć? Ten albo ci, którzy nas śledzili.
Darnowski podbiegł do przestrzelonego okna.
– To ja was śledziłem – powiedział bandyta Dronow, bo nie zrozumiał. – Ale ja byłem tutaj. No to kto w takim razie?
Robert popatrzył z nienawiścią na pitekantropa, który zburzył jego szczęście. Usłyszał niespodziewane: To On. Bo to dziesiąty maja. On dal, On wziął I z Metronomem też tak będzie. Dziesiątego maja dał, dziesiątego zabierze. Może za rok, a może za dziesięć.
O zagadkowym Metronomie, na którym Dronow polegał jako na źródle siły, Robert już wiedział. Podsłuchał wszystko w czasie bójki. „Metronom” włączał się za pomocą jakiejś igły, sportowiec chciał się ukłuć nią w palec. Wszystko to było bardzo ciekawe, w innej sytuacji Darnowski podłubałby w mózgu pierwotniaka i dowiedział się, co i jak. Ale teraz miało znaczenie tylko jedno: Anna; cała reszta była nieważna.
Mimo wszystko jednak wspomnienie o dziesiątym maja, kiedy jakiś „On” (chyba Bóg) daje i zabiera, wstrząsnęło Robertem. Do tego stopnia, że zawołał:
– Co ci dali dziesiątego maja? Jaki znowu metronom?
Dronow zamrugał oczami.
– …Skąd wiesz? Czy ty… też? Dziesiątego maja?
Autobus. Biały Słup. Rożnow. Ciemno… Kołina Góra. Toko tak - plótł donośny baryton. Robert nie zrozumiał nawet połowy, ale i to, co zrozumiał, wystarczyło.
– Ty byłeś w tamtym autobusie?! W osiemdziesiątym, tak? Z sąsiedniej sali, chłopak z zawodówki!
– Sam jesteś z zawodówki, ja się uczyłem w technikum… A ty jesteś ten szczawik z Moskwy?!
Wstrząśnięci patrzyli nawzajem na siebie.
Читать дальше