Darnowski podbiegł do „bejsbolisty” i od razu zrozumiał, że nie będą z niego mieli pożytku. Oczy wywrócone, usta otwarte, noga konwulsyjnie podryguje. Wstrząs mózgu, co najmniej. Podniósł z ziemi pistolet, wielki i ciężki; nigdy takiego nie widział. Pogrzebał w kieszeniach, wyciągnął ciemnoczerwoną legitymację z godłem. Otworzył, i serce skoczyło do gardła.
Komitet Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR, Iwan Dmitrijewicz Frołow, kapitan, z-ca naczelnika wydziału.
I zdjęcie w mundurze.
Dronowowi na razie nie zamierzał nic mówić, żeby tamten nie stchórzył.
Krzyknął:
– Co tam twój? Ten na cacy. Zanadto się postarałeś.
– Mój w porządku – wesoło odezwał się Siergiej, odciągając osikę z drogi. Mówił już normalnym głosem, bez trajkotania. – Trochę przymulony, niedługo się ocknie.
– To siadaj za kierownicą, jedziemy. Moja bryka niech tu zostanie. A tego swoi zabiorą.
– Ech, ty – powiedział Dronow, widząc dziwny pistolet w ręku towarzysza. – Prawdziwy stieczkin. Niezłych chłopców mamy na karku.
Locha, jak się okazało, nie miał broni. Dokumentów też, nawet prawa jazdy.
Wciągnęli „języka” na tylne siedzenie, związali mu ręce. Robert siadł obok niego.
Ledwie ruszyli, zapiszczał radiotelefon.
Darnowski poderwał się i sięgnął przez fotel po słuchawkę.
– Trzeci? No, jak tam u was? Co z tym drzewem?… Odpowiedzcie! Skrzynka trzy, obudź się! – huczał mu do ucha władczy głos.
Dronow wykonał półobrót – też chciał słyszeć.
Robert wahał się przez sekundę, przesunął paznokciem po ochronnym kołpaczku mikrofonu, potem odsunął się jak najdalej i zawołał:
– Źle was słychać! Antenę zaczepiło!
– Co? Kto mówi?
– Frołow! Tu Frołow! Słychać mnie? – wysilał się Robert, dla pewności przykrywając usta dłonią.
– Nie! Mów głośniej!
– Antena! An-te-na uszkodzona! – i znowu zaczął drapać mikrofon, udając zakłócenia.
Siergiej pewnie prowadził niwę ciemną drogą, przysłuchując się rozmowie.
– Nie słyszę cię, kapitanie. Dobra, najważniejsze, że ty mnie słyszysz. – Słuchawka trochę się uspokoiła.
Przy słowie „kapitan” samochód zrobił zygzak; do Dronowa dotarło, że to nie bandyci.
– Zapamiętaj, Iwan. Na mapie droga się rozwidla. Z prawej przejmie was skrzynka jeden, z lewej siedem. A wy walcie do domu. Tak czy siak, nie ma z was pożytku, skoro nie macie łączności. Zrozumiałeś mnie?
– Tak – odpowiedział lewy kapitan.
– No dobra. Bez odbioru.
Hamulce gwałtownie zapiszczały.
– Gliny? – głucho spytał Dronow. I sam sobie odpowiedział. – Nie, skąd by mieli stieczkina? KGB.
– A ty się bałeś, że siła nieczysta. – Robert starał się dodać mu otuchy.
Nie udało się.
Superman z Basmanowa zaklął ponuro.
Westchnął. Rzekł z desperacją:
– A gówno tam. Tak czy owak, trzeba uwolnić Marię.
– Najpierw trzeba zawrócić. Słyszałeś, że przechwytują nas z lewej i z prawej.
– Z tyłu też ktoś jedzie i ubezpiecza.
Dronow ruszył z miejsca, w napięciu wpatrując się w ciemność. Nagle obrócił kierownicą i przez pobocze wjechał prosto w zagajnik.
– Co robisz?!
– Siedź i trzymaj się mocno. Specjalnie skręciłem do Lasu Artiuchowskiego. Jest tutaj jedno miejsce, bardzo dobre do szczerej rozmowy. Jeździłem tam dżipem, to i tą bryką dojadę. Silnik wirnikowy, jakieś dwieście koni, da radę.
Okazało się, że nie jedzie na ślepo, tylko ścieżką. W świetle reflektorów Robert zobaczył koleiny.
Trzęsło okropnie. Jeniec Locha walnął głową w drzwi i jęknął.
– Dokąd jedziemy? – spytał Darnowski.
– Nad rzekę. Piekliśmy tam szaszłyki z naszymi ludźmi z komitetu. Fajne miejsce. Nikogo w pobliżu nie będzie, szczególnie nocą. Pogadamy z naszym Lochą, a potem zjedziemy po zboczu. Jeśli ostrożnie, to się uda. Stamtąd polną drogą, potem na szosę. Uciekniemy.
Robert nieufnie popatrzył na telefon. Nie bardzo sobie wyobrażał, jak to urządzenie działa. Może na pilocie mogą się podłączyć i podsłuchać, o czym się rozmawia w samochodzie. No i są przecież jakieś wykrywacze, urządzenia namiarowe, przynajmniej na filmach szpiegowskich bywają. Wszystko to warto by wyjaśnić.
Niwa wyjechała z lasu na małą polanę, za którą czerniała pustka. Silnik umilkł, a wtedy usłyszeli, jak w dole pluska woda.
Stromy brzeg, zrozumiał Robert, wysiadłszy z samochodu. Dosyć wysoki, piętnaście metrów. Za rzeką ciemne, szerokie pole. W oddali światła.
– Bierz go za ręce, ja za nogi – powiedział Darnowski. – Wyciągamy go. Przyszedł do siebie czy nie?
Locha miał oczy zamknięte, ale powieki jakby lekko drgnęły.
– Przyszedł. I sam wyjdzie – oświadczył Siergiej i z rozmachem
Jakieś wariactwo
dał jeńcowi pięścią w gębę.
Tamten zrozumiał, że nie ma co dłużej udawać. Otworzył oczy. Właśnie tego zresztą od niego oczekiwano. Niski, porykujący głos pytał nerwowo: Co oni ze mną? Zabiją? Z mutkami wszystko możliwe. Jeśli się już włączyli. Na pewno włączyli! Dać znać do sanatorium! Pilnie. Ech, żeby tak latarenkę.
Jakie sanatorium? Robert ni cholery nie rozumiał. Pozytywem było tylko to, że nie mają w niwie radiolatarni. Teraz trzeba było wyjaśnić sprawę telefonu.
– Proszę powiedzieć – uprzejmie spytał Darnowski, biorąc na siebie wynalezioną właśnie przez nich, czekistów, rolę „dobrego gliny” – czy z tego aparatu można zadzwonić jak ze zwyczajnego numeru? Czy tylko przez operatora?
A może się nie włączyli? Boby przecież nie pytał. Locha znowu pomyślał coś niezrozumiałego.
– Można przez szóstkę – powiedział głośno.
Dalej, naciśnij! Szóstka, pomóż!
Co to jest szóstka? Pewnie włącza mikrofon na pulpicie, pomyślał Robert. Nacisnął pierwszą lepszą siódemkę cyfr, bez szóstki, śledząc wzrok kagebisty. Ten nie odrywał oczu od tarczy.
2341874, gnojek, nie nacisnął szóstki. 2341874, nie zapomnieć.
Dobrze, że telefon jest czysty, inaczej by nie musiał zapamiętywać. Robert odłożył słuchawkę.
– Co się z nim cackasz? – nie wytrzymał Dronow.
Złapał jeńca za kołnierz, wywlókł z samochodu, cisnął na trawę.
– Gdzie ona jest? Bo ci mózg uszkodzę!
Zaraz uderzy! Szukają! Jej! Stary miał rację!
– Kto? – zapytał szybko Robert.
– O kim wy, ludzie kochani? Coś nie kapuję – rzekł Locha powoli.
Darnowski powstrzymał pięść mistrza, już gotową znowu opaść na „języka”.
– Aleksiej, wiemy więcej, niż pan myśli. Gdzie ona jest? Dokąd ją zabraliście?
– Naprawdę nie rozumiem.
Ale wyraźnie zabrzmiało: Czarnoposadzka, Czarnoposadzka. Kłamie, chce zastraszyć.
– Numer domu?
Gówno ci powiem. Osiem.
Okazało się, że takie przesłuchanie to pestka. Jakby wykładowcy kazano zdawać egzamin.
– Że numer ósmy, to wiemy, ale gdzie dokładnie ją trzymają? – dobrodusznie, tak właśnie, jak wypada chytremu śledczemu, spytał Robert.
– A? – zdumiał się Siergiej.
No, a w oczach Lochy mignęło przerażenie. Skanuje! Stary uprzedzał! Lusia, czy już nigdy? Będziesz mnie miała za drania…
Lusia to był najwyraźniej problem osobisty, niemający związku ze sprawą.
– Będzie się łamał. – Robert mrugnął. – Bo pojedziemy do sanatorium, do starego. Jego spytamy.
Walnął na ślepo, ale reakcja przeszła wszelkie oczekiwania.
Читать дальше