To nie mutek! Policaj! Stary się pomylił! Teraz i mnie! Nie! Lepiej zdechnąć!
Chociaż Darnowski słyszał nutę histerii w wewnętrznym głosie jeńca, mimo wszystko zaskoczyło go to, co działo się potem.
– Leżeć! – ryknął Siergiej, ale Locha zręcznie przekręcił się przez głowę, zerwał się na nogi, nawet związane ręce mu nie przeszkodziły.
– Trzymaj!
Robert był pewien, że kagebista da nogę do lasu, ale stało się inaczej.
Kilkoma skokami Locha dotarł na skraj urwiska i szczupakiem skoczył w dół.
– Odpłynie, gnój! – krzyknął Dronow.
Ale kiedy po sekundzie sojusznicy spojrzeli w dół, było jasne, że jeniec nigdzie nie zwiał. Nad polem i meandrem rzeki świecił księżyc, dobrze więc było widać biały piasek, a na nim, ledwie przykrytą wodą, czarną sylwetkę z nienaturalnie wykręconą głową.
– Idiota! Żeby chociaż patrzył, gdzie skacze – wybełkotał wstrząśnięty Siergiej.
Robert wyjaśnił:
– On nie nurkował. Chciał zdechnąć.
– E tam – nie uwierzył tępy towarzysz. – No dobra, Łukicz, teraz jesteśmy regularnymi przestępcami. Jednemu czekiście przylutowaliśmy, drugiegośmy stuknęli. Teraz udowodnij, człowieku, że to on sam.
– Trzeba wiać. Mówiłeś, że dasz radę zjechać po zboczu?
– Tak, tam jest łagodny zjazd. – Siergiej pokazał. – Coś ty mu tam nawijał? Jaki numer ósmy? Jakie sanatorium?
– Nie wiem. Kiedy był jeszcze nieprzytomny, wymruczał: „Zameldować do sanatorium. Numer ósmy”. Nie słyszałeś, bo wyłaziłeś z samochodu.
– Aha. Sanatorium to ich urząd. – Doktor wychowania fizycznego wykazał się nagłą bystrością. – Ale po co bezpiece Maria?
– Anna – poprawił doktor nauk politycznych. – Nie wiem.
Dronow miał takie myśli:
Urząd to całkiem co innego niż bandziory. Sanatorium, kurde. Trzeba zadzwonić. Tylko on, nikt inny nie pomoże.
– Co zrobimy? – zapytał z ciekawością Darnowski. – Bo nie mam pojęcia. Kompletna ściana. Masz pomysł?
Dronow ostrożnie, ale pewnie zjeżdżał po pokrytym już młodą trawą zboczu.
– Pomysł nie. Ale jest jeden fajny gościu. On pomoże.
Zwinął się
– No to dzwoń do swojego fajnego gościa. – Mądrala podał słuchawkę. – Aparat jest czysty.
– Skąd wiesz?
– Wiem.
Coś ty ściemniasz, facet, już nie pierwszy raz pomyślał Siergiej. Dobra, potem cię sprawdzimy. Kiedy znajdziemy Marię.
Nie zdradził koledze numeru Senseja; sam wybrał cyfry, zerkając na tarczę.
Po jakimś dziesiątym sygnale Iwan Pantelejewicz w końcu się odezwał.
– Nabrałeś miłego zwyczaju budzenia mnie po nocach – oznajmił. – Skąd dzwonisz?
– Z pola.
Po czym opowiedział, jakie tu piwo się warzy. Starał się mówić krótko, ale nic ważnego nie opuścił.
Sensej najpierw przerywał mu krótkimi uwagami. Kiedy usłyszał o KGB – gwizdnął i obiecał wyjaśnić, co i jak. Kiedy doszło do trupa, odchrząknął i powiedział: „Będziesz musiał się zamelinować”. A potem nagle rozmowa się urwała.
Było tak.
– I co jeszcze – Siergiej przypomniał sobie szczegół, który mógł coś podpowiedzieć Iwanowi Pantelejewiczowi. – Ten baran, który skoczył z urwiska, wspominał o jakimś sanatorium. Że niby musi tam zameldować. Pomyślałem, że to nie jakieś zwykłe sanatorium, tylko…
– Sanatorium? – przerwał mu Sensej dziwnie zmienionym głosem. – Nie przesłyszałeś się?
Dronow popatrzył na mądralę, który nadstawiał ucha niemal przy samej słuchawce. Ten kiwnął głową.
– Na pewno nie. A co to za…
– Wiesz co, kochany? – Iwan Pantelejewicz odkaszlnął nerwowo. – Nie dzwoń już do mnie. I niech cię Bóg broni, żebyś mi się kiedykolwiek pokazał na oczy. Gnojku, w co ty mnie chciałeś wciągnąć? Chcesz radę? Dam ci radę. Najlepsze, co możesz teraz zrobić, to wrócić na tamto urwisko i też się z niego rzucić.
Dronow wytrzeszczył oczy i popatrzył na piszczącą ze złością słuchawkę. Po raz pierwszy w ciągu tej dość koszmarnej nocy poczuł się naprawdę koszmarnie.
– Nigdy nie słyszałem, żeby tak rozmawiał. Cóż to za sanatorium, jeśli sam Sensej się go przestraszył!
A mądrala, który nawet nie miał pojęcia, jaki z Iwana Pantelejewicza mocny facet, nie przydał temu większego znaczenia. Wzruszył ramionami:
– Tak czy owak, zamelinować się to nie jest dla nas wyjście. Trzeba ratować Annę.
– Marię – poprawił Sergiusz dla zasady.
Wstyd mu się zrobiło, że tak speniał. Darnowski, chociaż słabeusz, nie pęka, mówi do rzeczy. Widać Maria pokochała go nie bez powodu.
Na tę myśl serce mu się okropnie ścisnęło, ale po strachu nie zostało ani śladu.
– Dokąd jedziemy? Tam, przed nami, jest szosa. Na lewo do Moskwy, na prawo – obwód podmoskiewski.
– Do Moskwy – rozkazał mądrala. – Dalej, gaz do dechy. Już prawie dzień.
Siergiej nacisnął pedał gazu. Kagebiści mieli brykę super. Lepszą niż Szeroki. Na posterunku drogówki gliniarz zagwizdał, zamachał pałką, ale kiedy dojrzał numer, stuknął w dach. Cudo nie jazda.
A skoro tak, to Dronow już się nie przejmował i popędził pod prąd; na szczęście z Moskwy samochodów było mało, przeważnie ludzie jechali do miasta, do roboty.
Na światłach mimo wszystko trzeba było stanąć, prostopadłą Szosą Antonowską poruszał się taki sam sznur pojazdów.
Od budki, kołysząc się, szedł milicjant. Myślał, że za jazdę pod prąd zgarnie co najmniej dychę albo nawet ćwierć setki.
Widać nie dostrzegł numeru. Podszedł, nygus, od strony pasażera i wsadził łeb do środka.
Robert podetknął mu pod nos otwartą legitymację. Widzisz, cymbale?
Gliniarz cofnął się, wyprostował, zasalutował. Wtedy zapaliło się żółte światło, a Siergiej dodał gazu.
Ledwie odjechali, mądrala rozkazał:
– Stój!
Dronow zahamował.
– Coś ty?
Darnowski miał twarz pełną złości, a może tylko napiętą. I zdławiony głos; mówił urywanymi zdaniami.
– Szybko! Wyskakujemy. Łap okazję i spieprzaj. Dalej!
Wyskoczył z samochodu jak oparzony. Siergiej za nim.
– Ale co się stało?
Mądrala stał na poboczu, machał ręką i od razu zatrzymał się moskwicz.
– Znaczy tak – szybciutko i szeptem zaczął mówić Darnowski, już otwierając drzwi samochodu. – Do nikogo z tych, których znasz. Siądź gdziekolwiek i siedź. O siódmej wieczorem, przy wejściu do Centralnego Telegrafu. Wchodzisz i po chwili wychodzisz. Ja podejdę do ciebie. Jeśli nie podejdę, przyjdź nazajutrz. Następnego dnia to samo. I tak codziennie. Szefie, jedziemy!
– Chwileczkę! – Siergiej złapał go za ramię. – Ja z tobą!
– Nie możemy. Zbyt charakterystyczna para.
Odepchnął go, trzasnął drzwiami i zwinął się, ściemniacz przeklęty.
Dziewięć ciężkich dni
Siergiej oczywiście też pomachał ręką. Prawie od razu zatrzymał się następny samochód, wołga. Dronow jechał w stronę Moskwy, nic nie rozumiejąc. Nagle z tyłu syrena i metaliczny głos megafonu: „Na pobocze! Na pobocze!”.
Przywódców kraju wiozą do pracy, czy co?
Obejrzał się.
Po pasie rozdzielającym, migając kogutem, pędziło zwyczajne żiguli.
Nie, niezwyczajne.
Samochód numer cztery, z wczorajszej listy! Za nim jeszcze trzy, też stamtąd.
Przeleciały obok z szaloną prędkością – też śpieszno im do Moskwy.
Parę minut wcześniej, i nakryliby ich! Skąd Darnowski się dowiedział, że z tylu już jest pogoń?
Читать дальше