W marcu już wiedział, że sieć jest pusta, wszystkie rybki w niej pozdychały. Żadna ze stu dwunastu „dziewiątek” nie miała związku z Marią.
Siergiej nie wpadł w rozpacz. Wrócił do tamtych odsianych, zaczął przeglądać dane od nowa. Oprócz tego polecił chłopcom, by zajęli się sprzedanymi samochodami – tymi, które we wrześniu miały jednego właściciela, a teraz innego.
No i pierwszy z takich wozów od razu doprowadził go do celu.
Lepiej byłoby nie znaleźć
To było trzydziestego kwietnia.
Jeden z czterech chłopaków, którzy już ósmy miesiąc szukali „dziewiątki”, zadzwonił i powiedział:
– Halo, tu Stas. Pracuję nad facetem, który sprzedał numer Ż3214 MO siedemnastego października ubiegłego roku, nazwisko Darnowski, jeździ teraz volkswagenem golfem. Widziałem go z ba… to znaczy z kobietą. Ładna, że ocipieć można. Taka, jak pan mówił, dokładnie. Prawdziwa aktorka. Tylko nie dało rady zrobić fotki. Dzwonię z automatu, jestem koło ich domu.
– Aktorka? – ochrypłym głosem upewnił się Siergiej. – Dawaj adres, zaraz tam będę.
Wkrótce był na miejscu.
– Prawdopodobnie tamte okna na czwartym. Zapaliły się dziewięćdziesiąt sekund po tym, jak weszli do bramy.
– Daj. – Dronow wyrwał Stasowi z rąk lornetkę, profesjonalną, z funkcją nocnego widzenia.
Po kilku minutach za zasłonką mignął cień – kobiecy, szczupły.
„Toko tak, toko tak, toko tak”, poderwało się serce. Siergiej chciał zaraz tam pobiec, wyważyć drzwi i dalej niech się dzieje, co chce, ale, dzięki Bogu, zdołał się opanować.
– Jesteś wolny, dalej ja sam.
Całą noc przesiedział w dżipie, prawie nie odrywając się od lornetki. O wpół do drugiej światło w oknach zgasło.
Siergiejowi wcale nie chciało się spać. Co tam. Wydawało się, że czas, więcej niż pół roku drzemiący w trybie „to tak, to tak”, w końcu się przebudził, ruszył z miejsca.
Nadszedł świt. Z bram do pracy wyszli mieszkańcy; jedni wsiadali do samochodów, inni drałowali w stronę metra.
O dziewiątej czterdzieści siedem firanki na jednym z okien gwałtownie się rozsunęły. Młody facet, okularnik, włosy modnie rozczesane na dwie strony. Czyżby ten? Palce tak ścisnęły lornetkę, że w środku coś żałośnie chrupnęło.
Trzy kwadranse później kandydat na skurwiela wyszedł z bramy i poszedł w stronę granatowego golfa (brykę Siergiej już dawno zidentyfikował). Odjechał.
Co robić? Wejść do mieszkania, zadzwonić?
Strach. Co powie Maria? Jeśli to oczywiście ona.
Za szybą coś się poruszyło, więc Dronow drżącymi rękami podniósł do oczu lornetkę.
Z nerwów nie od razu znalazł odpowiednie okno. A kiedy znalazł, jęknął rozczarowany.
Nie było tam żadnej Marii, tylko kobieta o grubych wargach i pucołowatych policzkach, z mocno podmalowanymi oczami, albo może miała przyklejone sztuczne rzęsy.
Tfu! Znowu pudło!
Siergiej zazgrzytał zębami i z miejsca się rozpędził, na wyjeździe z podwórza wyprzedził granatowego golfa i popędził prospektem Wiernadskiego. I tak zmarnowałby swoją szansę, gdyby nie światła przy stacji metra Południowo-Zachodnia.
Zatrzymał się na czerwonych, spojrzał do lusterka – i nagle zobaczył, że fircyk w okularach wylazł z auta i kupuje w kiosku bukiet kwiatów. Do pracy? Może faktycznie ktoś tam ma urodziny albo inne święto, ale czerwone róże, i aż tyle?
Serce Siergieja nie wpadło w Rytm, ale coś go tam zakłuło.
Zwolnił i pozwolił golfowi się wyprzedzić.
Fircyk przejechał całe centrum bez zatrzymywania się, po czym skręcił na Szosę Wołgogradzką. Do pracy na pewno tak daleko nie jeździ, ocenił Dronow; w godzinach szczytu to dwie godziny do tyłu.
No i rzeczywiście, gościu nie jechał do roboty. Zatrzymał się przy czteropiętrowym domu mieszkalnym, niedaleko parku Kuźmińskiego.
Przez prawie godzinę Siergiej czekał na podwórzu, na chybił trafił szukając lornetką po oknach.
Potem z bramy wyszedł okularnik. Pod rękę z Marią. Oboje się śmiali.
Siergiej też się roześmiał; tak dobrze się poczuł, kiedy ją zobaczył po dwustu szesnastu dniach rozłąki.
Śmiech zamarł mu na ustach dopiero potem, w pięć sekund później, kiedy przechodzili całkiem blisko i było widać, jaką skurwiel ma zadowoloną gębę. Dronow musiał wczepić się rękami w kierownicę. Żeby go nie zabić.
Sprawa była poważna, najpoważniejsza na świecie; nie wolno jej było zawalić. No więc Siergiej się nie śpieszył; teraz nigdzie mu nie uciekną.
Kilka dni zeszło mu na zbieraniu informacji, za to dowiedział się wszystkiego o łotrze w okularach.
Niepojęte było jedno: co Maria widziała w tym mięczaku. Według wszelkich ogólnie przyjętych norm Darnowski nie mógł Siergiejowi podskoczyć ani ze swoimi warunkami, ani z majątkiem, w dodatku był żonaty. Jak on może żyć z tym swoim kaszalotem, kiedy ma Marię? Zagadka.
A następna: Dronow ani razu nie widział, żeby gnojek obejmował Marię albo całował.
W domu naprzeciwko Siergiej wynajął mieszkanie, ustawił urządzenie optyczne, dobre, z termowizorem, żeby było widać przez zasłony. Myślał: kiedy zobaczę, jak tam się kotłują w łóżku, to umrę. Ale do niczego nie doszło, nigdy. Maria i Darnowski zazwyczaj po prostu siedzieli naprzeciwko siebie i milczeli. Albo pili herbatę. Albo oglądali telewizję. Wieczorem on wracał do domu na Wiernadskiego, a ona zostawała sama.
Dronow wyznaczył więc dzień, kiedy rozwiąże te wszystkie zagadki. I policzy się z Marią raz na zawsze.
Szczególny dzień, dziesiąty maja. Dokładnie rok od czasu, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy.
Dziesiątego maja wszystko się zaczęło, niech i dziesiątego się zakończy.
Przezroczysty dym
Na parapecie, obok ustawionej na trójnogu rury do podglądania (miała jakąś specjalną nazwę, trudno zapamiętać), leżał pistolet. Pożyczył go od Müllera. Nie na tego gnoja okularnika, jemu wystarczy raz przyłożyć, jak wtedy Fiedułowi. Ale uderzyć Marię? To niemożliwe. Absolutnie. Dlatego właśnie miał makarowa.
Zada jej jedno pytanie: „Dlaczego?”. Odpowiedzieć nie odpowie, ale może chociaż z jej oczu się coś wyczyta. Potem jeden strzał dla niej, drugi dla siebie.
Taki mniej więcej plan opracował Dronow.
Już wczesnym rankiem zasiadł przy swojej chytrej rurze i patrzył. Najpierw specjalnie nie było na co. Maria leżała w łóżku. Spała. Po pokoju spacerowały słoneczne zajączki.
Potem pojawił się skurwiel, ze sporym bukietem, z jakimiś torbami. Jak gdyby domyślił się, że dzisiaj jest szczególny dzień. Ostatni, najostatniejszy. Przynajmniej dla trzech zainteresowanych osób.
Maria włożyła coś białego, gnojek nakrył stół. Postawił butelkę. W zasadzie można było już tam do nich pójść, odkreślić wszystko grubą linią, ale Siergiej czekał. Chciał się dowiedzieć, co to za święto urządzają.
W końcu się doczekał.
Darnowski, ta gnida, obłapił Marię, zaczął rozpinać na niej tę sukienkę, a ona nic, stoi, opuściła ręce, nie broni się.
Dalej nie mógł patrzeć. Rytm zagotował mu krew, poderwał go z miejsca i po pięciu, może dziesięciu sekundach Dronow był już w domu naprzeciwko, przy obitych skórą drzwiach. W ręku trzymał saszetkę, w niej miał pistolet. Przecież nie będzie biegł przez podwórze z wycelowaną giwerą.
Dzwonił, dzwonił, pukał, pukał – nie otwierali. Wydawało mu się, że przez całą wieczność naciska na guzik i wali o futrynę, ale to przez Metronom.
W końcu mu się znudziło. Rozpędził się i skoczył na drzwi. Cios był mocny: drzwi wpadły do środka, zawiasy wyleciały „z mięsem”.
Читать дальше