Na początek — o dziwo — najbardziej zmartwiło go to, że może się potknąć; że będzie zbyt intensywnie myślał o prostym procesie marszu, wskutek czego jego stopy przestaną się poruszać naturalnie, a on sam potknie się na zdrewniałych nogach.
— Nie potknie się pan, panie Constant — uspokoił go Rumfoord z wyżyn drzewa, odczytawszy myśli Constanta. — Nie pozostał panu żaden inny cel, nie pozostało panu nic innego do zrobienia. Podczas gdy my będziemy przyglądać się w milczeniu, pan, stawiając stopy jedna przed drugą, przeistoczy się w najbardziej pamiętną, najwspanialszą, najpełniejszą znaczenia istotę ludzką naszych czasów.
Constant odwrócił się ku swojej smagłej kobiecie i dziecku. Patrzyli mu prosto w oczy. Z ich spojrzeń Constant wywnioskował, że Rumfoord mówi prawdę: że żadna droga, z wyjątkiem drogi na statek kosmiczny, nie stoi już dla niego otworem. Beatrycze i Chrono mieli wybitnie cyniczny stosunek do obrzędów — nie obejmowali nim jednak występujących w ramach obrzędów aktów odwagi.
Oczekiwali od Malachiego Constanta, że zachowa się on jak należy.
Constant precyzyjnymi kolistymi ruchami pocierał kciuk lewej dłoni palcem wskazującym. Przez blisko dziesięć sekund śledził tę bezpłodną czynność.
Następnie opuścił ramiona, uniósł wzrok i z determinacją ruszył w stronę statku kosmicznego.
Z chwilą, gdy jego lewa stopa dotknęła rampy, głowę Constanta wypełnił dźwięk, którego Constant nie słyszał już od trzech ziemskich lat. Dźwięk pochodził z anteny pod ciemieniem Constanta. Z wyżyn swego drzewa, Rumfoord przesłał Sygnały do anteny Constanta za pomocą maleńkiej skrzynki, którą miał w kieszeni.
Wypełniając głowę Constanta odgłosem werbli, umilał mu długi i samotny marsz. Oto, co werble miały Constantowi do powiedzenia:
Rampa to tam, to tam, to tam;
Rampa to tam, to tam, to tam.
Rampa to tam!
Rampa to tam!
Rampa to, rampa to tam!
Werble ucichły w chwili, gdy dłoń Malachiego Constanta zamknęła się po raz pierwszy wokół pozłacanego szczebla najwyższej wolno stojącej drabiny świata. Constant uniósł wzrok, a perspektywa sprawiła, że wierzchołek drabiny wydał mu się cieniutki jak igła. Constant na moment oparł czoło o szczebel, do którego przywierała jego dłoń.
— Chciałby pan może coś powiedzieć, panie Constant, przed wejściem na drabinę? — zapytał Rumfoord z wyżyn drzewa.
Przed Constantem ponownie zadyndał mikrofon na końcu długiej żerdzi. Constant oblizał usta.
— Zamierza pan coś powiedzieć, panie Constant? — dopytywał się Rumfoord.
— Jeśli zamierza pan mówić — poinstruował Constanta technik obsługujący mikrofon — proszę mówić normalnym tonem, zachowując odległość około sześciu cali od mikrofonu.
— Zamierza pan przemówić do nas, panie Constant? — nie ustępował Rumfoord.
— Ja… Pewnie nie ma sensu tego mówić — rzekł cicho Constant — ale chciałbym mimo wszystko powiedzieć, że nie zrozumiałem nic z tego, co mnie spotkało od chwili przybycia na Ziemię.
— Nie doznaje pan poczucia uczestnictwa — uściślił Rumfoord z wyżyn drzewa. — Czy mam rację?
— Nieważne — odparł Constant. — I tak idę do góry.
— No cóż — rzekł Rumfoord z wyżyn drzewa — jeśli czuje pan, że wyrządzamy tu panu jakąś krzywdę, proszę nam wymienić choć jeden naprawdę dobry uczynek, jakiego pan dokonał w którymkolwiek momencie swojego życia, a my zdecydujemy, czy ów okruch dobroci może zwolnić pana z tego, cośmy tu dla pana zaplanowali.
— Dobroci? — powtórzył Constant.
— Tak — odparł dobrodusznie Rumfoord. — Niech mi pan wymieni jedną dobrą rzecz, jaką pan w życiu zrobił, cokolwiek pan z tego życia pamięta.
Constant zaczął intensywnie przeszukiwać pamięć. Najwięcej miejsca zabierały tam wspomnienia o tym, jak przemykał się bezkresnymi korytarzami w czeluściach jaskiń. Trafił na kilka okazji do czegoś, co od biedy mogłoby ujść za dobroć, w związku z Boazem i harmoniami. Ale nie mógłby uczciwie powiedzieć sobie, że w pełni wykorzystał choć jedną z szans okazania dobroci.
Pomyślał więc o Marsie, o wszystkich rzeczach zawartych w liście, który sam do siebie napisał. Bez wątpienia, wśród innych informacji, musiało tam być i coś o jego własnej dobroci.
I nagle przypomniał mu się Stony Stevenson — przyjaciel. Miał przyjaciela, a to z pewnością było dobre.
— Miałem przyjaciela — oświadczył Malachi Constant do mikrofonu.
— Jak on się nazywał? — zapytał Rumfoord.
— Stony Stevenson — odparł Constant.
— Jednego jedynego przyjaciela? — zapytał Rumfoord z wyżyn drzewa.
— Jednego jedynego — potwierdził Constant. Jego biedną duszę zalała fala błogości, gdyż uświadomił sobie, że jeden jedyny przyjaciel w zupełności zaspokaja ludzkie zapotrzebowanie na przyjaźń.
— Pańskie pretensje do dobroci okażą się więc usprawiedliwione, bądź nie, zależnie od tego, jak dobrego przyjaciela miał w panu Stony Stevenson? — upewnił się Rumfoord z wyżyn drzewa.
— Tak — odparł Constant.
— Czy przypomina pan sobie, panie Constant, pewną egzekucję na Marsie? — zapytał Rumfoord z wyżyn drzewa. — Egzekucję, w której pełnił pan rolę kata? Na oczach trzech pułków Marsjańskich Sił Zbrojnych zadusił pan gołymi rękami pewnego człowieka przy palu.
Było to jedyne wspomnienie, które Constant usilnie próbował wymazać z pamięci. Odniósł w tej mierze spory sukces, toteż jego obecne gorączkowe szperanie w pamięci było absolutnie szczere. Nie był pewien, czy taka egzekucja istotnie miała miejsce.
— Ja… Wydaje mi się, że pamiętam — odparł.
— No cóż… człowiekiem, którego zadusił pan gołymi rękami, był pański wspaniały i bliski przyjaciel, Stony Stevenson — rzekł Winston Niles Rumfoord.
Malachi Constant szlochał wspinając się po szczeblach złoconej drabiny. W połowie drogi przystanął, a wtedy Rumfoord ponownie wezwał go przez megafony.
— Czy czuje się pan teraz nieco bardziej zaangażowanym uczestnikiem zdarzeń, panie Constant?
Pan Constant musiał przyznać, że tak. Był teraz całkowicie świadom własnej nikczemności i pełen gorzkiej sympatii dla każdego, kto uznałby, za godziwe potraktować go z całą surowością.
Kiedy zaś dotarł na szczyt, dowiedział się od Rumfoorda, ż«ma na razie nie zamykać włazu, gdyż jego kobieta i dziecko wkrótce tam dobiją.
Constant przysiadł na progu statku kosmicznego, do którego przywiodła go drabina, i zaczął słuchać zwięzłego kazania Rumfoorda na temat smagłej kobiety zwanej Be. Constant nie słuchał kazania zbyt uważnie. Jego oczy odbierały właśnie kazanie znakomicie większe i bardziej kojące, ucieleśnione w panoramie miasta, zatoki i wysp daleko, daleko w dole.
Kazanie tego widoku zawierało myśl, że nawet człowiek nie mający we Wszechświecie ani jednego przyjaciela, może mimo wszystko dostrzec w swej macierzystej planecie tajemnicze, rozdzierające piękno.
— Opowiem wam teraz — rzekł Winston Niles Rumfoord z wyżyn drzewa, o ileż niżej od Malachiego Constanta — o Be, kobiecie handlującej przed bramą malachami, posępnej kobiecie, która teraz, wraz ze swym synem, ciska na nas wszystkich błyskawice spojrzeń.
Przed laty, w drodze na Marsa, Malachi Constant zmusił ją, by okazała mu względy, a ona urodziła mu tego oto syna. Wcześniej była moją żoną i panią tej posiadłości. Jej prawdziwe imię brzmi Beatrycze Rumfoord.
Przez tłum przetoczył się głuchy jęk. Czy może dziwić fakt, że zakurzone marionetki innych religii trzeba było z braku publiki odstawić do lamusa, a wszystkie oczy zwróciły się w stroną Newport? Przywódca Kościoła Boga Doskonale Obojętnego nie tylko zdolny był przepowiadać przyszłość, nie tylko zwalczył najokrutniejszą z wszystkich niesprawiedliwości — niesprawiedliwość losu — ale jeszcze dysponował niewyczerpanym zasobem wciąż nowych, osłupiających rewelacji.
Читать дальше