Сіпла звоніць гадзіннік...
Późna jesień
Kochałem i kocham deszcz późnej jesieni: zimny, uporczywy. Słychać go za ścianą, ciecze z dachu, rozpryskuje się na wymytych z ziemi kamieniach i w skorupach w pokrzywie pod przyzbą. Ktoś pośpiesznie idzie ulicą, ciężko depcząc opadłe liście.
O dziewiątej wieczorem gasną światła w oknach, stary ścienny zegar zgrzytliwie dzwoni. Po bruku grzechocze żelaznymi obręczami spóźniona furmanka; wypełniona wilgocią, lodowata.
Jak dobrze leżeć w pościeli w taki czas, czuć ciepło suchej i miękkiej kołdry, zasypiać mocnym snem, który przychodzi tylko w dżdżysty wieczór.
Zgrzytliwie dzwoni stary ścienny zegar...
przeł. Jan Czopik
Доўгая смерць Крынак / Długa śmierć Krynek
Доўгая смерць Крынак
У заімшэлыя Крынкі, у якіх знікае правінцыяльны шлях, прыязджаюць рэйсавыя аўтобусы. Яшчэ з пасажырамі. З'яўляюцца i аўты. Абнюхваючы ўпатканыя завулкі, упаўзаюць у нечыя вароты (пад брэх сабарна). Часам ламарэндзіць паміж платамі грузавік з брызентавым гарбом, сунучыся ў шорганні галіноўя запушчаных прысадаў (нешта вывозіць). Прашлэпае забарадзелы абадранец; дзесьці кідае ябукамі, бы каменні на крушню, малады п'яніца.
Тут ўсё восень, ці лета a ці зіма.
Не зразумець мне, дзеля чаго жывуць у Крынках людзі. Даўным-даўно павінна ix не быць; урослыя ў зямлю будынкі i размытыя вуліцы тут будуць укрытыя свяжуткімі бярэзнічкамі, грыбнымі пералескамі. Пушча атуліць непатрэбную ў капіталізм ваколіцу: на колішніх загонах забуяюць мядзвежыя маліннікі, завядуцца дзікі пад дубовымі падрубамі i пачнуць пасціся казюлі на ўтравелых прыгуменнях... Позніцца прыход сюды новай цывілізацыі гораду i лесу. Вінаватыя ў гэтым, вядома, палякі. Перабіраючыся ў напакіданае беларусамі феадальнае старонне, бессэнсоўна яны мяр куюць, што хоць у Крынках, гэтым пасляха лопскім цені гораду, магчыма выжыць... А ix жа можна толькі ціха памерці.
Długa śmierć Krynek
Do tych porastających mchem Krynek, kędy zapada się prowincjonalny szlak, kursują autobusy. Miewają pasażerów. Pojawiają się także auta. Obwąchując napotkane zaułki, wtaczają się w czyjeś wrota (przy ujadaniu kundla). Czasami łomocze żelastwem w zapłociu samochód ciężarowy ze wzdętą plandeką, sunąc w trzasku łamiących się gałęzi zapuszczonych posesji (ktoś coś wywozi). Przypałęta się zarośnięty oberwaniec; skądś dolatuje, niczym odgłos rzucanych kamieni, bluzganie młodego pijaka.
Nie wiedzieć czemu, ciągle tu jesień, czy to latem czy w zimie.
Nie mogę jakoś pojąć tego, czemu w Krynkach mieszkają ludzie. Już dawno nie powinno ich być tutaj; budynki garbacieją i chylą się ku ziemi, a rozmyte uliczki porosną niebawem rześką brzeziną, młodniakiem z grzybami. Puszcza przygarnie do się tę zbyteczną dla kapitalizmu okolicę: na niegdysiejszych ogrodach rozrosną się malinowe chaszcze, dziki wyryją sobie barłogi pod dębowymi podwalinami i poczną paść się sarny na trawiastych zastodolach... Późni się przyjście cywilizacji miasta i lasu. Winni temu są oczywiście Polacy. Przesiedlającym się w te, porzucane przez Białorusinów feudalne strony, zupełnie bez sensu wydaje się, tym przybyszom, że przynajmniej w Krynkach, w tym pochłopskim cieniu miasta, da się jednak żyć... A tutaj można jedynie umrzeć w spokoju.
Przeł. Jerzy Plutowicz