Сваю ж Сакольскую ўпазнаў я па гудзьбе тэлеграфных дратоў, наперадзе. Яны выігрывалі манатонную, быццам вечнасць, музыку, ад якое паўставала перада мною мае маленства, прывабнае цяпер бессвядомасцю ва ўсім, здольнае дарыць табе i здаля асаблівую сваю радасць, не галоўную i не спелую, барані Божа, але — да кажнюткага нервіка ўсёахопліваючую, ад чаго сам ты ўвесь ператвараешся ў яе.
На Сакольскай узялася прыглядацца да мяне якаясьці людзіна, i гэта было прыблізна так, быццам аб'явілася страшыдла з вылупленымі бельмакамі, папарасячаным носам, зубамі ад адзінца, на цялячых капытцах, з бычыным хвастом, цэлае ў шэрсці (прыкрытае — прытомна ўбачыў я — кажухом турэцкаш вырабу).
І я вырачыўся на яго.
Ужо ведаў: не рушуся згэтуль першым. Каб зрабіць тое, трэоа мне перастаць баяцца, звычайна ўтаропіцца ў з'яву, знарочна па-дзіцячаму, выгнаўшы з сябе тую плойму дрыжыкаў, або i з разбаўленасцю ступіць да таго лыча, пагладзіць ягонае валахоцце, прашчабятаць яму словы задаволенасці, паводзіць сябе з непадробленай бязбояззю. І гэта мне ўдалося, i то настолькі хутка, што ў наступны міг зажадалася не пазбывацца сполаху, наадварот, набрыняць ім да неўтаймаванасці, каб не знікла тая пачварнасць, казачна зачараваўшая мяне, i каб усё не закончылася пазяхлівай размоўкаю тут, хто ведае ці не з суседам сваім акурат... Одумам!
Я кінуўся наўцёкі, у якоесь дзіўнае ўцяканне, такое безэмацыянальнае, хіба што ад разліку, можа, урэшце, ад натугі на спараджэнне ў самім сабе нейкай агіды ад таго, што вяртаюся ў зразумеласць, у штодзёншчыну... (Цяжка ўявіць сабе горшую шэрасць быту ад тае, якая ёсць вынікам якраз усёразумення).
Беглася мне з долу. З казытлівым пачуццём уласнае смешнасці.
Boże Narodzenie w Krynkach
Już drugą dobę sypał śnieg. W gęstwinie wiśni obok starej stodoły hałasowały na odwilż wróble. W domu było przytulnie i wilgotno. Nanosiłem polan spod okapu drewutni do obu pieców.
Odpoczywało mi się tu cicho. Mogłem godzinami wpatrywać się w przechodniów, odgadywać ich los od samego dzieciństwa: niepowodzenia (lubię rozmyślać o nich!), miłość u dziewcząt i młódek, oszustwa w imię dobra, radości prostackie i kulturalne. Myśli o pieniądzach...
Pod wieczór podniosła się wichura, nadleciała od strony Kobylich Gór, usypała kurhany zasp przy płotach. Zamieć świątecznie osnuła pyłem okolicę, stworzyła nierzeczywisty, niby z
Gogola, pejzaż.
Wyszedłem na podwórze. Na placu magazynów za Żabim Zaułkiem szeleściły brezentowe pokrowce na bryłach ciężarówek z łepetyniastymi szoferkami — przyczaiły się pod urwiskiem pryzmy czegoś ogromniastego, przypominały cudem ocalałą parę przedpotopowych gadów.
Za ryneczkiem, oświetlonym niby zapomniana plaża, czerniała rozpadlina i można było pomyśleć, że rozlało się tam jezioro, nie zamarznięte, o jakim lepiej natychmiast zapomnieć.
Jednak coś mnie tam ciągnęło, opanowała mnie bezwolna beznadziejność, z jaką mają do czynienia chyba tylko skazańcy...
Niespodziewanie spostrzegłem, że stąpam już ulicą Nową, i że przedtem musiałem być na Cerkiewnej; że nie dochodząc do Garbarń ej przeszedłem obok kamiennych ruin bożnicy; musiałem słuchać plusku studzien artezyjskich przy końcu Nadrzecznej, na Pohulance, niegdyś fabrycznej, pijacko-bujnej, rojnej, a dziś oniemiałej jak przypominanie babcinych opowieści o jej bosonogiej młodości.
Robiło się jeszcze bardziej zacisznie od zastygłej wioskowatości Nowej, jej kurnych chat, które przetrwały u stóp kościoła za drogą przez jar; od tego, że w chałupinach tych jarzy się światło; za firaneczkami w okienkach wielkopańsko błyszczą choinki w nieziemskich ozdobach, diabelskim poblaskiem migają ekrany telewizorów, zieje dobrobytem, nieprzyzwoitą statecznością, ucztowaniem, czymś zupełnie tu nie na miejscu...
Nie spodziewałem się, że odnajdę tyle z atmosfery pustyni, za topornym krzyżem — koleiny sań i sylwetka zdrożonego konia, poświst wietrzyska w kępie krzaków. Przywidziało mi się, że słyszę zawodzenie stada wilków i łyskają parzyste ogniki z przerażająco żółtawym odcieniem, póki co daleko, dokąd nie sięga krąg światła z rozkołysanej żarówki na słupie elektrycznym pod brzezinami, naprzeciwko ogrodów Dziubohraja. Zlodowaciałem od pierwotnego strachu, na domiar zła z Kucharcowego wydmuchu wyskoczył ujadający kundel i przydał mi się kij, podniesiony na mostku przed rzeźnią.
Kościół osłaniał przed porywami wiatru i do jego podnóża zlatywały się ku światłu płatki śniegu, na szczycie ledwie widocznej wieży zaskrzeczała kawka — jak zawsze kłótliwie.
Zamyśliłem odwiedzić także stary dwór, po którym zostały jeno parkowe drzewa, po wojnie nie wyrąbane do reszty przez wieśniaków, ściany dawnej manufaktury (podobno pułkownika Lipharta) i dwie chaty. W jednej z nich, nad wyschłymi sadzawkami, ktoś Mieszka. Ale nie starczyło mi, można powiedzieć, animuszu, żeby tak bez drżenia zanurzyć się w gęsty mrok. Słyszałem złowieszcze dźwięki, aha, to pohukiwanie sowy.
Natomiast Kościelną szło mi się lekko, do zapomnianego młyna z jeziorkiem. Z wiatrem.
W wirze białości marzły Banny Zaułek, Browarna, pogorzel na Kaukaskiej...
Dobrze mi było na świeżym powietrzu, nie spotkałem nikogo, nie musiałem wymyślać przyczyny, dla której wałęsam się po nocy. (Powiedzieć komuś, że dla przyjemności — wyśmieje przed obcymi!)
Spociłem się z wrażenia dopiero obok Kaczych Krynic, nad Szamruchowym rowem, na skraju łączki Smarkatego Jazepa. Zauważyłem, że na zastodolu Monacha ukrywa się przygarbiony, ale wysoki mężczyzna. Nie, to nie zwid. Dlatego pośpieszyłem dalej przez wygon — oglądając się na boki, przez środek tego wydmuchu, z czujnie nastawionymi uszami, napięty — poczucie zagrożenia dokucza wówczas, kiedy nie potrafisz znaleźć sensownego wyjaśnienia. Kiedy ulegasz instynktowi.
Swą Sokolską poznałem po huczeniu przewodów. Druty wygrywały na słupach telegraficznych monotonną niby wieczność muzykę, od której stanęło przede mną dzieciństwo, wabiące nieświadomością wszystkiego, zdolne do obdarowania radością, nie tą główną, nie dojrzałą broń Boże, ale ogarniającą jestestwo aż do ostatniego nerwu tak, że aż się w nią cały przemieniasz.
Na Sokolskiej przechwyciłem wlepione we mnie przenikliwie spojrzenie. Stało tam jakieś ludzisko, coś w rodzaju straszydła z wywróconymi białkami oczu, prosięcym ryjkiem, zębami odyńca, na cielęcych kopytach, z byczym ogonem, okropnie obrosłe sierścią, okryte—jeszcze dość przytomnie zauważyłem — tureckim kożuchem.
Читать дальше