Stromy spych odbił, odrzucił słowa pieśni; potoczyły się nad rzeką, spadły nad niziną, pociętą kwadratami pól i okrytą zielenią łąk bez kresu.
Tratwa nagle zawadziła o ukryty kamień i gwałtownie obracać się zaczęła, porywana prądem na głębinę.
Rozległ się krzyk, umilkła pieśń, głośniej i częściej tupały nogi, mocniej wpijały się oparcia długich drągów w umęczone ramiona pracujących ludzi, pluskała woda, skrzypiał ster, trzeszczały wiązania belek.
Jeszcze nie skonało dalekie echo pieśni, jeszcze drgała, drżała w powietrzu ostatnim słowem: „…czełny…", gdy siedzący przed szałasem kupiec porwał się na równe nogi i podbiegł do sternika.
Rozmachnął się szeroko i uderzył walczącego z prądem człowieka w twarz, krzycząc wściekłym, chrapliwym głosem:
– Psi synu! Oby matkę twoją – sukę… Do djabłów rogatych! Wy – nędznicy, żebracy podli, wyrzutki, więzienne ścierwo! Oby was cholera wydusiła! Oby…
Biegał, ciskał przekleństwa, bił, potrącał, wygrażał, wykrzykiwał złe, zgniłe, ohydne słowa…
Z poza wyspy na wart, na wolną przestrzeń rzecznych fal barwne wypływają łodzie Stefana Razina (wódz nadwołżań-skich piratów)".
Wysoki brzeg powtarzał wszystko i odbijał każde słowo, jak piłkę; leciała ponad rzeką i padała tam, gdzie umarły przed chwilą zwrotki pieśni o hetmanie zbójników, Razinie, obrońcy umęczonego ludu.
Rzeka nagle stała się bezbarwna, szara i pomarszczona, jak twarz starca; przygasło niebo, z którego odleciały anioły i archanioły w szatach perlistych, różowych, niebieskich, złocistych i zielonych, jak woda.
Wołodzia znowu czapkę nacisnął jak najgłębiej i, włożywszy ręce do kieszeni spodni, zamyślony i smutny powracał do domu. Radość umarła w jego sercu.
Już nigdzie nie spostrzegł wesołości bezkresnej, nieśmiertelnej.
Wszystko przeminęło, odleciało bez śladu, bez echa. Chłopak oglądał się dokoła i szeptał:
– Mama mówi i kapelan gimnazjalny uczy, że Bóg jest miłosierny i wieczny… Dlaczegóż więc umierają ludzie, psy, ptaki? Dlaczegoż przemija cisza, pełna światła i radości? Dlaczego urywa się pieśń nad rzeką? Dlaczego ten opasły kupiec bije sternika i wykrzykuje na całe gardło ohydne słowa? Nie! Bóg nie jest miłosierny, bo nie dał wieczności temu, co jest piękne i radosne! A, może, On sam nie jest wieczny? Może żył niegdyś i był miłosierny? Teraz umarł i – niema miłosierdzia na ziemi?
– Boga niema… – przypomniał sobie słowa brata Aleksandra.
– Lepiej nie myśleć o tem – szepnął.
Bolesny grymas przemknął po okrągłej twarzy i zaczaił się w kącikach drżących powiek. Na wsi popłynęły dni pełne wrażeń, nigdy niezapomnianych.
Z chłopakami wiejskimi Wołodzia zapuszczał się do lasu, na pola i na brzeg rzeki, gdzie dzieci kąpały się lub siedziały z wędkami, łapiąc ryby.
W lesie młody Uljanow polował. Sporządził sobie prawdziwy łuk i strzelał do ptaków. Czynił to pokryjomu przed matką, która ganiła go za to.
– Pamiętaj, synku, – mówiła, patrząc na niego surowym wzrokiem, – że największym skarbem, posiadanym przez ludzi jest życie. Bóg w dobroci swej wynagrodził niem istoty żyjące. Nikt nie powinien, nie obrażając Boga zabijać ani człowieka, ani nawet najdrobniejszego owadu.
– Nawet komara, który tnie? – spytał chłopak.
– No… komar to – szkodliwy owad… – odparła trochę zmieszana matka.
– A wilk? niedźwiedź? – pytał dalej.
– To znowu – drapieżniki… – objaśniła głosem niepewnym.
– Czy niema ludzi szkodliwych, drapieżnych? – nacierał chłopak. – Słyszałem, że ojciec Makary nazywał rewolucjonistów szkodnikami, a komisarz policji, pan Bogatow, opowiadał, że cyganie są drapieżnikami… Powiedz, mamo!
Marja Aleksandrówna bacznie zajrzała w pytające oczy syna. Chciała coś odpowiedzieć, lecz zacisnęła usta i po długiem milczeniu szepnęła:
– Tego nie zrozumiesz teraz. Mały jeszcze jesteś. Z czasem dowiesz się o wszystkiem… Nie pytał jej więcej, ale do ptaków strzelał tylko pokryjomu.
Lubił też grać w kości. Wiedział, że rodzice byli przeciwni temu i strofowali go. Jednak czuł nieprzeparty pociąg do hazardu.
Przywiózł ze sobą kości i grał z chłopcami, wygrywając od nich małe wiewiórki, zajączki, wyjęte z gniazda, złapane kosy i szczygły, laski o rękojeściach z cudacznie powyginanych korzeni.
Nie przegrywał nigdy. Wreszcie przyłapano go.
Rzucał kość, napełnioną ołowiem i wskazującą najwyższą ilość punktów. Pobito go na poczekaniu, lecz nikt nie myślał pogardzać nim. Obudził w towarzyszach szacunek z powodu niebywałego pomysłu. On zaś wzruszył ramionami i rzekł spokojnie:
– Za co poturbowaliście mnie? Przecież chciałem wygrać, więc przygotowałem dla siebie niezawodną kość.
– Chwat z ciebie! – pokręcił głową rudy wyrostek Sieriożka Chałturin, piegowaty i zwinny, jak kot. – Nie lubisz przegrywać, bracie?
– Przystępuję do gry, aby wygrać! – odpowiedział, mrużąc oczy.
Spodziewał się, że usłyszy oskarżenie o nieuczciwość. Często słyszał to słowo w gimnazjum: najmniejsza niedokładność w wykonaniu przepisów zabawy powodowała wybuchy oburzenia i krzyki o nieuczciwości.
Wołodzia prawie nigdy nie bawił się w przerwach między lekcjami.
Zwykle chodził do klasy rysunków i oglądał modele gipsowe, popiersia Wenus, dużą figurę Herkulesa, opartego o maczugę, przerzucał karty albumów z obrazami Ermitażu, galerji Stroganowa i Luwru.
Dziwiły go liczne niedorzeczności.
Uczniowie podczas wypracowań klasowych spisywali jeden od drugiego, podpowiadali sobie na lekcjach głuchego kapelana i – nie nazywali tego ani podłością, ani nieuczciwością, jak to chętnie czynili podczas zabaw.
Była w tem jakaś nierzetelność i nieprawda, czego objaśnić nie mógł i pogardliwie uśmiechał się.
Wiejscy chłopcy pobili go za kość z ołowiem.
To rozumiał. Byli źle, że ograł ich. Jednak nazwali go „chwatem", pochwalali i, cmokając ustami, podziwiali niezawodną kość i jej wynalazcę.
O tem często dumał młody Uljanow, gdy ze swoimi przyjaciółmi chodził na ryby na brzeg cichej, głębokiej zatoki rzecznej.
Chłopcy siadali rzędem, o kilka kroków jeden od drugiego i rzucali wędki na czarną głębinę wody. Narazie milczeli, śledząc ruch korków i piórek gęsich, wskazujących zbliżenie się ryb. Od czasu do czasu tylko rozlegały się głośne klaśnięcia dłonią po czole lub szyi, gdy spędzano natrętne, żarłoczne komary.
Znudzeni milczeniem, zaczynali rozmowę.
Uljanow słuchał przyjaciół uważnie, nie przepuszczając żadnego słowa. Szczególnie lubił opowiadania rudego Sieriożki.
Od niego też po raz pierwszy dowiedział się, kim był przesławny rozbójnik Razin, niegdyś grasujący na Wołdze.
Przedtem wiedział, że był to potężny watażka, porywający kupców z ich skarbami i płynących od morza Kaspijskiego bogatych Persów z towarami. Tu nad brzegiem Wołgi, która widziała barwne łodzie rozbójnika, usłyszał, że zdobycz swoją Razin oddawał ubogim chłopom, wykupywał ich z niewoli, bronił przed wojewodami carskimi biedaków, uciekających od nieznośnego jarzma.
Rudy wyrostek opowiadał mu też o Pugaczowie i innych buntowniczych wodzach, wstawiających się za uciemiężonymi chłopami i skaczących do oczu carowej Katarzyny o ich los.
– Ech! – wzdychał i przeciągał się namiętnie Sieriożka. – Gdyby tak teraz jaki Razin albo Pugaczow przyszli! Poszlibyśmy za nimi i poigrali z urzędnikami, policją! Siedzą oni nam tu, ot tu!
Читать дальше