– Jabłko na arbuzie… – szepnął Wołodzia do siostry, mrużąc oczy. Sasza lekko uszczypnęła go w ramię i cicho pisnęła, zatknąwszy usta ręką.
Chłopak przeniósł wzrok na nowego gościa.
Był to komisarz policji – radca kolegjalny Bogatow.
O tym człowieku krążyły legendy po całem mieście.
Był postrachem dla złoczyńców wszelkiego rodzaju. Barczysty, chudy, miał twarz okoloną pięknemi bokobrodami; długie, zuchowato podkręcone do góry wąsy końcami swemi sięgały zmrużonych, chytrych oczu. Siedział rozparty w fotelu i co chwila poprawiał szablę i wiszący na szyi order.
Długie lakierowane buty błyszczały i cicho dzwoniły ostrogi.
Wołodzia nie mógł się napatrzeć na niego. Podobała mu się siła, bijąca z muskularnej postaci Bogatowa, i pewność siebie, tryskająca z każdego słowa, z najmniejszego połysku bezczelnych oczu.
Jednocześnie na dnie serca małego chłopaka wzbierała nieznana niechęć, niemal nienawiść, chęć zrobienia przykrości, bólu, wstydu temu silnemu, pewnemu siebie człowiekowi. Komisarz, ćmiąc grubego papierosa, opowiadał. Wszyscy pochyleni, z uśmiechem służalczego zachwytu słuchali.
Pan Uljanow siedział wyprostowany, cały zamieniony w uwagę, starając się nie przepuścić ani jednego słowa. Miał zwyczaj słuchać uważnie – stare przyzwyczajenie nauczycielskie. Po nim tę sztukę odziedziczył młodszy syn – małomówny zwykle, skupiony, uważnie patrzący i słuchający.
Doktór Titow, przechyliwszy głowę nabok, napróżno usiłował odwrócić ciężkie ciało swoje w stronę mówiącego.
Inspektor Szustow pokrzykiwał cicho i podskakiwał na krześle.
Ojciec Makary oczy wznosił ku niebu, jedną ręką – białą, pulchną głaskał długą brodę, a drugą – przyciskał do piersi wiszący na złotym łańcuchu ciężki srebrny krzyż z niebieską emalją i świecącemi się kamyczkami w wieńcu nad głową Chrystusa.
– Moi panowie, proszę rozważyć tylko! – mówił dobitnym, basowym głosem komisarz Bogatow. – Chłopi, którym szanowany, ceniony w całej gubernji pan Aksakow, należący do najstarszej szlachty, nie pożyczył drzewa na odbudowę spalonej wsi, zrobili napad na dwór. Spotkali ich tam strzałami. Dwóch chłopów zabito, trzech raniono, reszta rozbiegła się, nic nie wskórawszy. Pchnięto konnego parobka do mnie. Przybyłem, nie zwlekając. Powęszyłem tu i ówdzie, w ciągu godziny wykryłem rannych i kazałem przyprowadzić do siebie. Pytam o szczegóły, o uczestników napadu. Milczą… A więc wy tak, braciszkowie?! Jakem machnął jednego, drugiego, trzeciego w ucho, w zęby, w nos; zalali się chłopy krwią, no i wyśpiewali prawdę! Gubernator nasz nie lubi hałasu, niepokojących doniesień do Petersbuga, bo to zaraz długa korespondencja, śledztwo, awantura! Woła mnie i powiada: „Szymonie Szymonowiczu, pokaraj buntowników, aby raz na zawsze odechciało się im wypraw na starą szlachtę!" Wziąłem wtedy kilku swoich policjantów i wymierzyłem sprawiedliwość podług sumienia. Ci, co napad uczynili, dostali po sto rózeg, a dla postrachu – cała wieś, nawet baby, po dwadzieścia pięć. Teraz cisza i spokój, jak makiem zasiał! Rózeczki dla naszego dobrego chłopka – to najpierwsza rzecz, najlepsze lekarstwo. Cha! Cha! Cha!
– Bardzo słusznie, bardzo słusznie! – zgodził się doktór. – Środek nakształt baniek. Odciąga krew od głowy i serca…
– Łagodna, ojcowska kara! – śpiewnym głosem wtórował mu ojciec Makary, pieszcząc obydwiema rękami krzyż. – Lud nasz – to dzieci, więc, jak dzieci, należy go karać…
– Hm… lepsze to, niż sąd, więzienie, Sybir… – dodał inspektor, patrząc na Uljanowa. Marja Aleksandrówna surowo spojrzała na męża i zacisnęła ręce.
Zmieszany obejrzał się bezradnie i, chrząknąwszy, zwrócił się do córki.
– Sasza! – rzekł. – Popędź-no kucharkę. Drodzy goście, z pewnością, głodni są. Marja Aleksandrówna, skinąwszy na dzieci, wyszła z saloniku.
Panowie gawędzili dalej, opowiadając sobie różne plotki miejskie i nowiny urzędnicze. Wreszcie gospodarz zaproponował zagrać w karty i w szachy.
Bogatow, ojciec Makary i inspektor zaczęli grać w sztosa, Uljanow z doktorem ścierali się zawzięcie, posuwając figury szachów.
Na zaproszenie Marji Aleksandrówny wszyscy przeszli do jadalnego pokoju. Goście obficie popijali, wlewając do gardła ogromne kieliszki wódki i na przegryzkę racząc się śledziem, kiszonemi ogórkami i marynowanemi grzybami.
– Ależ umiecie pić, ojcze Makary! – śmiał się inspektor, z zachwytem patrząc na proboszcza, nalewającego sobie sporą szklankę wódki.
– Z Bożą pomocą, mogę jeszcze – śmiał się tenorkiem ojciec Makary. – Niewielka to sztuka! Aby tylko gospodarze zaprosili do stołu, dali wódki, a gardziel zawsze przynoszę ze sobą… na wszelki wypadek!
– Że też, wasza wielebność, nie przeszedł dotąd na bas, a trwasz przy tenorze? – dziwił się doktór.
– Ech! – machnął ręką proboszcz. – Przecież nie jestem diakonem…
– Jakaż różnica? – spytał Uljanow, trochę już podpity.
– Bardzo prosta! – zaśmiał się pop. – Diakon, kiedy wypije, chrząka i ryczy: a-a-a! Ja zaś, po wypiciu piszczę na najwyższą nutę: i-i!
Wszyscy zaczęli się śmiać, a ojciec Makary nalał sobie jeszcze jedną szklankę, wypił, zadarł głowę wysoko i pisnął:
– I-i-i! Ot tak!
Znowu rozległ się wesoły śmiech rozbawionego towarzystwa. Pani Uljanowa, nakarmiwszy dzieci, wyprawiła je spać.
Siedziała milcząca i posępna, robiąc uprzejmą twarz tylko wtedy, gdy na nią zwracano uwagę. Wkrótce jednak podochocone towarzystwo zapomniało o niej. Spostrzegłszy to, wymknęła się z pokoju.
Wołodzia nie poszedł do oficyny, gdzie mieszkał z bratem. Powrócił pokryjomu i zaczaił się w saloniku, zdaleka przyglądając się ucztującym.
– Czy dużo możecie wypić, ojcze Makary? – pytał popa Uljanow, klepiąc go po ramieniu.
– Do nieskończoności plus jeden kieliszek jeszcze! – odparł, podnosząc oczy, jak do modlitwy.
– Wasza wielebność, podług wyrażenia Kuźmy Prutkowa, może ogarnąć nieogarnione… -zauważył ze śmiechem inspektor.
– Zaiste, Piotrze Piotrowiczu! – odpowiedział natychmiast ojciec Makary. – Albowiem powiedziane jest u Eklezjasty, syna Dawidowego, króla Jerozolimskiego: „Jedz chleb swój z weselem, a pij wino swe z radością, bo się uczynki twoje Bogu podobają!"
Wołodzia zamyślił się nad temi słowami. Matka uczyła go modlitwy i prowadziła do cerkwi. Ludzie modlili się przed pięknemi, złoconemi obrazami; jedni mieli rozrzewnione i rozjaśnione twarze, drudzy – płakali i wzdychali.
Bóg… Wielkie słowo, straszne, kochane, niezrozumiałe słowo.
Istota, mająca takie wzniosłe, wzruszające imię – Bóg, powinna być piękna, wspaniała, potężna, promienna; nie może ona być podobna ani do ojca, doktora, radcy kolegjalnego z orderem na szyi, ani do proboszcza w zielonej sutannie, z pięknym krzyżem na piersi, ani nawet do mamy, która przecież czasami gniewa się i krzyczy na siostry i służącą zupełnie tak, jak to czyni sam Wołodzia, podczas kłótni z rodzeństwem… Wielka Istota nie może postępować w ten sposób, a tymczasem sam ojciec Makary powiedział, że Bóg pochwala wesołość przy jedzeniu i piciu wina, na co tak często narzeka mama, z rozpaczą lub gniewem patrząc na ojca.
Zasmuciło to chłopaka. Bóg wydał mu się mniej strasznym i mniej ukochanym, zupełnie zwyczajnym, pozbawionym tajemniczości.
– Może podobny jest do ojca Makarego, lub do biskupa Leontego? – spytał samego siebie. Skrzywił się na tę myśl i zaczął się przysłuchiwać rozmowie gości.
Читать дальше