– Fi, jakie burżuazyjne słowo! – odparł ze śmiechem Burow. – Zapłacił mi okup. A cóż ty myślisz, że ja całe życie zamierzam spędzić w tem bagnie komunistycznem? O, nie, mój drogi! Uciułam sobie kilka tysięcy dolarów i drapnę zagranicę. Dość już mam tych zbrodniarzy i oszustów?
Piotr z podziwem patrzył na kolegę. Pycie i jego ugniotło i przerobiło na swoją modłę, -inaczej, niż jego brata Grzegorza i rodzinę Sergejewych.
– Nie sądź, a nie będziesz osądzony… Spytał kolegę już spokojnym głosem:
– Jak to może być, że bandyci wchodzą do lokalu, w którym znajduje się milicja?
– Cha – cha! Oni wiedzą, że Kustandżi już tę sprawę załatwi spokojnie! – zaśmiał się Burow. – Ale chodźmy! Pokażę ci lokal. Wart jest obejrzenia! Jestem przekonany, że nic podobnego nie istnieje na całym świecie… Może w Buenos-Ayres, bo Kustandżi przysięga, że naśladował najlepsze wzory argentyńskie. Myślę jednak, że łże…
Szli długim korytarzem. Z obu stron jego ciągnęły się pokoje, wspaniale przybrane kobiercami, wschodniemi tkaninami, wzorzystemi poduszkami, zwierciadłami. Drzwi, zasłonięte przezroczystemi draperjami, pozwalały widzieć wszystko, co się działo w półciemnych przytułkach rozpusty.
Przychodzili tu goście z sali gry i z dancingu, przyglądali się z zaciekawieniem, z podnieceniem w oczach i robili głośne uwagi, żartując i śmiejąc się.
– Kraj, w którym rozpusta tak bezczelnie się panoszy, skazany jest na zagładę! dziwnie poważnym głosem zauważył Burow.
Piotr ze zdumieniem podniósł na niego oczy. Milicjant, nie zmieniając tonu i patrząc ponuro, mówił:
– Zgasili wiarę, pozamykali i zbezcześcili kościoły, ikony święte sprzedali do muzeów zagranicznych. Gwałt i rozpustę uczynili religją swoją. To musi się zemścić! Tem bardziej, że Lenin zupełnie szczerze, jak fanatyczny asceta, pędzi życie moralne, skromne i proste, wierzy niewzruszenie, obłędnie niemal, iż dąży do szczęścia ludzkości… Jest w tem wszystkiem djabelski fałsz, odurzająca ludzi trucizna, tumaniąca mózgi i paraliżująca wolę. Gdyby Lenin przyszedł do Kustandżi, nie wątpię, że palnąłby mu w łeb, a później – sobie!
Przeszli do „czarnego buduaru". Była to spora sala o wielkiem lustrze na suficie. Ściany, draperje, kobierzec – wszystko czarne; na tem tle ponurem wisiały w białych ramach ciemne sztychy, przedstawiające sceny pornograficzne, straszne, wymyślne, przejmujące dreszczem.
Na niskich otomanach, stosach poduszek i wprost na kobiercu leżeli goście, trzymając w objęciach nagie, wiotkie ciała dziewczynek.
Białe, cienkie ramiona ich, niby japońskie hafty jedwabne na czarnem tle, majaczyły co chwila. Leniwie, ociężale pochylały się nad stolikami i wrzucały do wysokich kieliszków z likierami drobne pastylko kokainy, lub podawały srebrne tabakierki z odurzającym, zatrutym proszkiem do wąchania.
Goście powoli wpadali w błogi stan półomdlenia. ściskając małe, rozpustne dziewczynki, leżeli z rozmarzonemi twarzami i oczami szeroko rozwartemi, które widziały przed sobą bladą zjawę śmierci.
Niektórych porywał szał obłędny, zmuszał do krzyków, wybuchów śmiechu, ryku zwierzęcego. Ci rzucali się na służebnice, drapali ich białe ciała, gryźli cienkie szyje i gnietli w lubieżnym uścisku, podniecając się jękami i krzykami bólu.
– Chodźmy stąd, chodźmy! – szepnął Piotr i biegł po korytarzu, jakgdyby złe, chore widma goniły go.
Na sali dancingowej tańczono namiętne tango. Młody Amerykanin, zagłuszając pianolę, wygwizdywał melodję, patrząc nieprzytomnie na wyślizgującą mu się, jak wąż, tancerkę.
Inny cudzoziemiec szukał sobie pary, nawołując bezradnie. Wszystkie kobiety były już zajęte, wtedy przeszedł do sali gry i zbliżył się do księżny, obejmując ją wpół.
Odepchnęła spocone dłonie mężczyzny i patrzyła dumnie na pochylonego nad nią natręta.
– Proszę panią „towarzyszkę" do tanga – bełkotał łamaną mową rosyjską, rozdzierając sobie pijane oczy.
Kobieta powolnym ruchem podniosła się.
– Hej. Tamara! – rozległ się głośny okrzyk i wnet po nim przeraźliwy świst. – Pluń na tego burżujskiego gacha i chodź tu!
Od stolika bandytów szedł ku niej Czełkan.
Rozrosły, zwinny, drapieżny w każdym ruchu, pewny swej siły, patrzył na kobietę pożądliwie i rozkazująco.
– N-no, biegnij tu, a śpiesz się, dziewko! – krzyknął i znowu gwizdnął, a tak głośnio, że z głębi lokalu przybiegł zdyszany zaniepokojony Kustandżi.
Kobieta wyprostowała się dumnie i, mrużąc oczy, rzuciła wyzywająco:
– Uklęknij, chamie, uderz trzy razy głupim łbem w podłogę i proś, wtedy może… Czełkan wybuchnął śmiechem.
– Czyś oszalała, Tamarka? – zawołał. – Ileż to razy miałem ciebie, zapomniałaś? Znowu zaczynasz buntować się? Podła krew knaziowa szumieć zaczyna? Ja ci to wybiję z głowy! N-no, nie drażnij mnie i śmigaj,… księżno wysokorodna, do Czełkana!…
Gwizdnął kilka razy, jak na psa, spoglądając na Tamarę pogardliwie.
– Nie chcesz prosić pokornie, na kolanach, z pokłonem do ziemi? – zapytała groźnie. Odpowiedział ohydnem, zgniłem przekleństwem.
Tamara nagle podniosła głowę. Twarz jej wykrzywiła się straszliwie, usta rozwarły się szeroko i wyrzuciły zgrzytliwe, złe słowa:
– Myślicie, chamy, raby, których ojciec mój siekł nahajem, że ja przez całe życie będą się tu z wami podliła, jak pies bezdomny-głodny? Pamiętam ja ciebie, Czełkan, gdyś był dozorcą domu i przywiodłeś mnie z ulicy do swego barłogu. Umierałam wtedy z głodu, a tyś handlował mną, biłeś, znęcałeś się nade mną, gdy chora, żebrząca łachmaniarka nic zrobić nie mogłam. Nikt wtedy nie mógł dojrzeć mego ciała przez brudne szmaty… mam was dość, chamy, psy nieczyste, wyrzutki! Swoje zrobiłam… Setki was gnije teraz… Będziecie przez całe życie pamiętać księżnę Tamarę!
Zaczęła się śmiać i tupać nogami.
– Pijana jesteś! – krzyknął Czełkan i skoczył ku niej. Tamara sięgnęła do torebki.
Po chwili jeden po drugim padły trzy strzały.
Bandyta zatoczył się i runął, ugodzony w brzuch i głowę. Kobieta leżała nieruchoma, a z ust jej wypływała struga krwi.
Piotr Bołdyrew szybko puścił lokal Awanesa Kustandżi, nie czekając na Burowa.
Powrócił do domu, obudził brata i do świtu drżącym głosem opowiadał mu o wypadkach w spelunce starego Ormianina.
Nazajutrz w porannych dziennikach przeczytał, że dzielny komisarz milicji, Burow, wyśledził groźnego bandytę Czełkana, który wraz ze swoją kochanką Tamarą zakradł się do prywatnego mieszkania cudzoziemca, tureckiego kupca Kustandżi w celu rabunku. Burow po krwawej walce zabił bandytów.
– Ten Burow daleko zajdzie! – uśmiechnął się Piotr. – Ze wszystkiego umie skorzystać. Coprawda, na tak śliskiej drodze łatwo się poślizgnąć…
– Kto mieczem wojuje, od miecza zginie! – odpowiedział Grzegorz, wzruszając ramionami. Za ścianą ktoś gwizdać zaczął, a po chwili zaśpiewał wysokim tenorem:
„Kupitie bubliczki,
„Towaryszcz, bubliczki,
„ Za tri kopiejeczki chorosz towar! [7]
Czerwony Plac był oświetlony reflektorami. Białe mury Kremlu, niby z lodu wzniesione załamujące się, zębate, majaczyły jak grzywiasta fala zamarzniętego morza. Na niebie, gwiaź-dzistem, nasiąkłem łuną od świateł ulicznych, znieruchomiały w ciągłem czuwaniu, rozpęcz-niały okrągłe kopuły katedry Bazylego Błogosławionego. Duże i małe – zastygły, niby martwe głowy, zatknięte na palach, z nieżywą obojętnością patrzące nadół, gdzie kotłował się w białych promieniach latarni elektrycznych tłum, krzykliwy niesforny, dziki.
Читать дальше