Zastali wszystkich w domu, gdyż była to pora obiadowa.
Radośnie powitali młodych ludzi dawni przyjaciele.
Piotr, ściskając ręce znajomych, zawołał:
– Najpierw, jako prawowierny komunista, oświadczam: nie krępujcie się, państwo, jedzcie i nas nie częstujcie, bo jesteśmy po śniadaniu!
– Herbaty się napijemy razem – rzekła pani Sergejewa. – A teraz proszę opowiadać o rodzicach, o sobie. Dawno nie widzieliśmy się… sto lat upłynęło chyba…
Bołdyrewy opiowiadali o życiu swojem i rozwoju założonej przez nich komuny, a później jęli wypytywać o losy rodziny Sergejewych i wspólnych przyjaciół.
Sędziwy pan Sergejew, niegdyś bardzo znany w Piotrogrodzie adwokat, zabrał głos:
– Prawie całe towarzystwo, w którem obracaliśmy się, opuściło Piotrogród. Rządzi tam Zinowjew na prawach dyktatora, opierając się na „czeka", gdzie się srożą Łotysze. Miasto po wyniesieniu się Rady komisarzy ludowych, opustoszało i zamarło. Już podobno domy i piękne gmachy walą się, ulice nie są zamiatane, wodociągi i kanalizacja popsute beznadziejnie… Przenieśliśmy się do Moskwy. Kto mógł, ten uciekł na południe, a stamtąd zagranicą, na tułaczkę… Dużo wspólnych znajomych przez ten czas zginęło w „czeka" i z wyroków sądów, szczególnie podczas wojny domowej. Słabi na duchu i nie posiadający przekonań zmarnieli i spodleli. Moglibyśmy wymienić kilka nazwisk ludzi dobrze znanych, którzy teraz dopomagając komunistom do spustoszenia Rosji, albo stali się ich agentami zagranicą, gdzie sprzedają skarby korony i szpiegują emigrantów. Reszta jako-tako istnieje… przystosowała się do okoliczności… jak my, naprzykład.
– Jak my – wtrącił Grzegorz.
– Wy – co innego! – zaprzeczył Sergejew. – Wam udało się wymyślić genjalną rzecz! Gdy przeczytałem o tem w dzienniku, podziwiałem wasz rozum! Wtedy to napisałem do ojca waszego. Ci, o których mówiłem, nic nie wymyślili szczególnego. Potrafili tylko istnieć spokojnie wśród szalejącej burzy. Wiem, że to rzecz nie mała i nie łatwa! Ale to nie jest nasza zasługa, bez pomocy bożej nic nie zrobilibyśmy!
– Pomoc Boża – to dobrze, ale… – zaczął Piotr. Pani Sergejewa przerwała mu, mówiąc:
– Mąż przedstawia to nie ściśle! Pomoc Boża wyraziła się w zrozumieniu niektórych rzeczy, pozostających dotąd w cieniu. Wierzyliśmy w Boga, uważaliśmy się za chrześcijan, lecz nie postępowaliśmy podług nauki Chrystusowej, a nawet często przeciwnie, co zauważył Tołstoj w swoim czasie. Teraz wyciągnęliśmy z Ewangelji nauki życiowe, bo postępki swoje przystosowujemy do słów Zbawiciela! Zjawiły się czystość obyczajów, miłość i moc w rodzinie, prawdziwa uczciwość, którą nawet wróg szanuje, – i spokój ducha, bez miotania się codziennego i kompromisów. Wiemy, jak powinniśmy postąpić w każdym wypadku, nie wahamy się, nie znamy paniki i rozpaczy. To właśnie chciał powiedzieć mój mąż!
Grzegorz słuchał zamyślony. On dawno zrozumiał tę zmianę w własnem życiu i tem tylko objaśniał powodzenie swojej rodziny i komuny oraz szacunek, którym ich otaczano. Energiczny, wesoły Piotr zapytał:
– No, ale napracowaliście się państwo, z pewnością, tyle, ile przez całe życie dotąd się nie zdarzało?
– Z pewnością… – odparł Sergejew. Każde z nas robi, co może i umie. Znaleźliśmy dla siebie zajęcie, nie sprzeciwiające się naszym zasadom. Żona moja i córka szyją suknie i kapelusze dla nowej arystokracji proletarjackiej. Ja pracuję w komisarjacie handlu zagranicznego. Znam prawo międzynarodowe i języki obce, więc potrzebny jestem i ceniony. Synowie zajęci są w teatrze: jeden maluje dekoracje, drugi – przekłada na język rosyjski cudzoziemskie sztuki, córka pomaga matce… I tak żyjemy… Cicho, lecz spokojnie. Inni też, jeżeli nie zginęli, – jakoś się urządzili. Nikt nie usiłował ani zrobić karjery, ani się wzbogacić. Pragną tylko istnieć, zachowując duszę ludzką.
Mężczyźni poszli po obiedzie do pracy, a panie przyjmowały w sąsiednim pokoiku klientki, hałaśliwe, wymagające, lecz, wobec dwuch cichych, wyrozumiałych i życzliwych kobiet, milkły i już grzecznie naradzały się z niemi.
Gdy Piotr zwrócił na to uwagę pani Sergejewoj, odparła:
– Mamy już wśród żon, wybitnych komisarzy, a naszych klientek, prawdziwie przyjazne dusze, Opowiadają nam o tem, co je smuci i niepokoi. Szczególnie obawiają się nieustannego szpiegowania w rodzinnem gronie. Zdarzały się wypadki, że rozwody dawano przymusowe. Na tem tle rozgrywały się ciężkie dramaty, nawet samobójstwa. Między innemi żona zdobywcy Piotrogrodu, Antonowa-Owsienko, gdy dano jej za szkodliwe przekonania rozwód, zabiła dwoje dzieci, a sama się podpaliła… Komuniści też są ludźmi i cierpią nieraz więcej, niż my, od ucisku rządzącej grupy. Biedni są oni, bardzo nieszczęśliwi, bo nie chlebem tylko ma żyć człowiek, a oni inaczej nie umieją…
Inżynierowie pożegnali przyjaciół i powracali do domu.
Szli wąską uliczką, która, jak brudne koryto rynsztoka, biegła wśród czarnych, pochylonych domków drewnianych.
Z poza rogu wynurzył się smutny kondukt.
Biała, straszliwie chuda szkapa, rzucając rozpaczliwie łbem i sapiąc dychawicznie, z trudem ciągnęła wóz ze stojącą na nim niezgrabną, zbitą z nieheblowanych desek trumną. Przez szpary wyzierała słoma i jakieś białe szmaty.
Przy koniu szedł brodaty człowiek i co chwila smagał go batem.
Za wozem kroczyło kilka zgnębionych postaci. Ktoś szlochał głośno.
Nagle koń zachwiał się i runął na ziemię.
Wierzgał nogami i co chwila usiłował podnieść ciężki łeb prężąc długą, chudą szyję. Próżno torturował szkapę brodaty człowiek, wymachując batem, próżno kopał ją grubemi butami w brzuch rozdęty; nie pomogły wysiłki ludzi, odprowadzających nieboszczyka. Biała szkapa dobiegła już kresu życia, wierzgnęła jeszcze kilka razy, drgnęła, wydała świszczący chrap i nagle, wyciągając szyję i nogi, zesztywniała.
– A, padło przeklęte! – zaklął brodacz i w rozpaczy cisnął bat na kamienie. Ludzie naradzali się krótko.
Zsunęli trumnę z wozu, oparli na ramionach i przygarbieni poszli ku miejscu ostatniego spoczynku drogiej lub przyjaznej istoty.
Szloch ustał. Ciężko oddychając i potykając się na wyboistym bruku, zniknęli ludzie w ciemnem załamaniu ulicy.
Brodaty człowiek stał chwilę, klnąc i drapiąc się w głowę, wreszcie podniósł bat i odszedł.
Młodzi inżynierowie szli za nim w oddali, kierując się ku śródmieściu. Nagle posłyszeli za sobą stłumione głosy.
Obejrzeli się i stanęli w zdumieniu.
Z czarnych, ubogich domków wypadli mieszkańcy.
Jak zgraja głodnych psów stłoczyli się przy trupie końskim.
Po chwili rzucili się na niego. Błysnęły siekiery i noże, rozległy się krzyki i przekleństwa. Ludzie odbiegali, niosąc skrwawione kawały końskiego ścierwa. Inni walczyli ze sobą, wyrywając z leżącego kadłuba wnętrzności. Mała dziewczynka skakała na jednej nóżce i gryzła dymiący ochłap, piszcząc drapieżne.
– Stworzył Bóg człowieka na obraz i podobieństwo swoje i tchnął w niego ducha swego! – szepnął Grzegorz i wzdrygnął się.
Piotr nic nie odpowiedział. Tylko zębami zgrzytnął i biegł, nie oglądając się. W pokoju hotelu, gdzie byli ulokowani delegaci fachowi, znaleźli przysłane im materjały obrad. Po kolacji zaczęli przeglądać stenogramy i protokóły, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi. Wszedł urzędnik milicji.
Takie wizyty nie należały zwykle do przyjemnych, więc Bołdyrewy patrzyli na niego zimnym, nieufnym wzrokiem.
Читать дальше