Milicjant nagle roześmiał się głośno.
– Nie poznaliście mnie? – zawołał. – Jestem inżynier Burow.
– Burow! Szczepan Burow! – wykrzyknęli Bołdyrewy, witając dawnego kolegę. – Skądżeś się tu wziął i do tego w tak wspaniałej roli?
– A cóż miałem robić, moi drodzy? – zaśmiał się milicjant. – fabryki zdechły, a ja nie miałem zamiaru iść za ich przykładem, więc dałem nura do milicji, jako inspektor nad budynkami i urządzeniami miejskiemi. Coprawda nie mam z tem wiele roboty! Piszę codziennie po dwa lub trzy protokóły, że ten lub inny dom czyha na to, aby się zawalić, że kanalizacja nie działa, bo ją zatkały nieboszczyki… Ludziska w zimie ukrywali się w tych kanałach i umierali sobie w samotności.
Koledzy gwarzyli tak długo, aż Burow wstał i rzekł:
– Muszę iść. Jestem dziś wyznaczony do zrewidowania różnych podejrzanych miejsc. Władze obawiają się, czy nie runą dachy na głowy gości tak bardzo pożytecznych instytucyj. Może chcecie, to pójdziemy razem? Warte obejrzenia!…
Grzegorz odmówił, lecz Piotr zgodził się natychmiast.
Wyszli na miasto i wstąpili do biura milicji.
Burow skinął na trzech drabów, grających w karty na ławce.
– Moi podkomendni! – szepnął, mrużąc oko. – Powiadam ci, kolego, chłopy naschwał! Przetarło, ugniotło ich życie, jak piekarz ciasto. Zdaje się, że przed wojną pędzili żywot w katordze. Zbrodniarze, no, a teraz – agenci bezpieczeństwa publicznego!
Draby tymczasem ubierali się, zaciągając rzemienie z wiszącemi na nich rewolowerami, i przyczepiali szable.
W pobliżu mostu Kuźnieckiego Burow zatrzymał się przed ciemnym domem dwupiętrowym i zapukał do drzwi.
Długo nikt nie odpowiadał. Po trzecim dzwonku rozległ się tupot bosych nóg na schodach. Drzwi, spuszczone na łańcuch, uchyliły się i wylękła twarz zajrzała w szparę.
– Otwieraj, bo strzelę! – mruknął jeden z milicjantów, przyciskając nogą drzwi. Weszli n(po schodach na drugie piętro i zadzwonili znowu.
Ktoś przekręcił mosiężne oczko we drzwiach i rozległ się głos:
– Ach, towarzysz Burow!
Weszli do sieni, a stamtąd do dużej sali, rzęsiście oświetlonej lampkami acetylenowemi. Okna były szczelnie zasłonięte grubemi draperjami – na podłodze leżał wspaniały, puszysty kobierzec, tłumiący kroki. Około stu gości było na sali.
Grali w karty, ruletkę, domino. Kupy złotych monet, całe garście brylantów i drogich kamieni, pierścionków, bransoletek, paczki dolarów i funtów angielskich przechodziły z rąk do rąk.
Wystrojone, obwieszone klejnotami, półnagie kobiety w pozach wyuzdanych siedziały i leżały na kanapach i w fotelach, bezczelne, wyzywające. Nagie dziewczynki roznosiły szampan, likiery i kawę…
Od czasu do czasu ten lub ów z gości dawał znaki oczami i znikał z jedną z kobiet w głębi korytarza; inni szeptali coś do ucha usługującym dziewczynkom i przechodzili z niemi do bocznych pokoi.
Grała pianola w małej salce, tańczyły jakieś pary; miotały się i podrygiwały rozpustne, lubieżnie przy wybuchach śmiechu i okrzykach podchmielonych widzów.
– Co to jest? – szepnął Piotr, dotykając ramienia Burowa.
– Dla ciebie – wszystko, co chcesz, dla mnie – „złota krowa"! – odparł ze śmiechem. -Jednak, jako dawny kolega, ostrzegam: nie graj, bo tu szuler siedzi przy szulerze; u miłością też należy być ostrożnym… Ot, naprzykład! Widzisz tę piękną, groźną brunetkę? Jest to księżna, najprawdziwsza księżna z bardzo starej rodziny… Na dworze cesarskim triumfy zbierała. Nie zdążyła zemknąć zagranicę, przeszła „czeka" i wszystko, co jest z nią związane… Spróbowała ulicy… a później odnalazła ten przytułek, utrzymywany przez cudzoziemca, bardzo rządowi potrzebnego… Księżna jest chora… no, wiesz na jaką chorobę można być chorą w takim zakładzie… Nie leczy się i, jeżeli zawita tu jakiś komisarz, skusi biedaka i… zarazi. Zwierzała mi się kiedyś po pijanemu, że teraz tylko w ten sposób może się mścić za Rosję… Patr-
jotka! Cha! Cha!
– Te kobiety mieszkają tu? – spytał Piotr.
– Nie! – zaprzeczył milicjant. – Jesteś na bankiecie, czy raucie u ormiańskiego bogacza z Turcji, Awanesa Kustandżi, wśród jego przyjaciół i gości. Widzisz tamten stolik przy oknie? Tam szulerzy przegrywają w tej chwili tysiące dolarów do tego czerwonego wieprza… Jest to fabrykant niemiecki… Wygrał dużo, a biedaczyna nie wie, że przegra wszystko, co zarobił w Rosji, bo sprzedał dużą partję aspiryny, salwarsanu, opjum i kokainy… W tem jest polityczna idea, mój drogi! Mamy „nep", czyli nową ekonomiczną politykę. Dopuszczamy cudzoziemskie kapitały, ale dochody z nich, o ile nie można ich skonfiskować, zarekwirują w sposób „prywatny" szulerzy, lub te piękne, a niebezpieczne odaliski, wkońcu zaś dostojny Ku-standżi zerwie swój haracz.
Piotr Bołdyrew obejrzał się po sali.
Przy wejściu milicjanci Burowa pili koniak i zajadali chlebem z kiełbasą.
Przy stolikach szła gra, krążyły pieniądze, brylanty i szklanki z winem; małe, nagie dziewczynki siedziały na kolanach gości i bezwstydnie tuliły się do nich, dziecinnemi głosikami śpiewając sprośne piosenki i opowiadając ohydne anegdotki.
Po sali przechadzał się uśmiechnięty Kustandżi, ogromny, do słonia podobny Ormianin.
Na lśniącej się twarzy, okrytej czerwonemi plamami i wrzodami, zwisał gruby, fioletowy nos, zasłaniający wierzchnią wargę. Małe, czarne i przebiegłe oczy świeciły się drapieżnie, wszystko widząc, nad wszystkiem czuwając.
Podszedł do Burowa i rzekł piskliwie:
– Dziś marny dzień… Żadnego zarobku!
– Widzę! – odparł wesoło milicjant. – Oszczędzę was, towarzyszu, na dzisiaj! Zapłacicie mi tylko trzysta dolarów. Bagatelka, wobec tego, że Niemiec Brandt zostawi u pana dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, a ten młody Amerykanin Savey, co to pięknie tańczy i gwiżdże. -co najmniej pięćdziesiąt tysięcy. A inni? A to, co przewinie się przez gabineciki i czarny buduar pięknej pani Kustandżi?… Nie! Trzysta dolarów – to drobiazg…
– Aj – aj – aj! – zapiszczał Ormianin. – Towarzyszu, prędko będziecie miljonerem, jak Rotschild!
– Wtedy do was na bankiet i raut nie przyjdę! – odparł Burow, klepiąc gospodarza po ramieniu.
Kustandżi wcisnął di kieszeni kurtki milicjanta paczkę banknotów.
– Napiszę protokół, że dokonana rewizja nie wykryła nic karygodnego – rzekł Burow. -Chcę pokazać memu przyjacielowi wasz pałacyk, towarzyszu Kustandżi!
– Bardzo proszę! Może winka, koniaczku? – zaproponował Ormianin.
– Nie, dziękujemy… jesteśmy abstynentami surowymi! – zaśmiał się Burow.
– Aj – aj – aj! Napróżno! – cmokając głośno, mruknął Kustandżi. – Może jutro już żyć nie będziecie, poco się krępować… Aj – aj – aj!
Ormianin pobiegł na spotkanie nowych gości.
Byli to jacyś zupełnie prości ludzie, a ich groźne, drapieżne twarze i śmiałe oczy zwracały na siebie uwagę.
– Chi – chi! – cicho zaśmiał się Burow. – Wesoło tu dziś będzie! Przybyli bandyci, a ci z nimi sam herszt Czełkan. Nie bój się! Nikogo rabować nie będą ci dżentelmeni. Wczoraj udała się im pewna dochodowa impreza… Przyszli się rozerwać, grać w karty, hulać, bo co mają robić z pieniędzmi? I tak jutro wpadną w ręce „czeki"; sami pójdą pod mur, a pieniądze, jeżeli coś zostanie z nich, – do kieszeni towarzysza Guzmana, prezesa tej wielce szanownej instytucji!
– O ile zrozumiałem, to Kustandżi dał ci… łapówkę? – szeptem zapytał Bołdyrew.
Читать дальше