— Wlasnie.
— I co? Zielone rece wyciagaja sie z grobow po kanapki? — zainteresowal sie Wobbler.
— Watpie. Poza tym w Meksyku nie jedza kanapek, tylko te, jak im tam… torty, nie… tartycostam. Niewazne.
— Zaloze sie, ze nie odwazylbys sie zastukac do ktoregos grobowca, bo bys sie bal tych, co sie wewnatrz snuja — wypalil w pewnym momencie Wobbler.
— A dlaczego oni sie snuja?
Pytanie zaskoczylo Wobblera.
— Oni zawsze sie snuja — stwierdzil po chwili autorytatywnie. — Widzialem na wideo: zielonkawe snuje mogace przenikac przez sciany.
— Dlaczego?
— Co „dlaczego”?
— Dlaczego przenikaja przez sciany? Za zycia tego nie robia, to dlaczego po smierci?
Wobbler w kwestii filmow byl ekspertem ze wzgledu na czeste nocne dyzury rodzicielki w szpitalu, jak tez na jej raczej bezproblemowe podejscie do wideo. Wiesc niosla, ze oglada nawet te, ktore wszyscy ponizej dziewiecdziesiatego dziewiatego roku zycia powinni ogladac z rodzicami.
— Nie wiem — przyznal Wobbler. — Zwykle sa na cos strasznie wsciekli.
— Na to, ze umarli?
— Chyba… bo sam powiedz: co to za zycie, jak sie umrze?
* * *
Johnny zastanawial sie nad tym przez caly wieczor. Jak dotad jedynymi znanymi mu umarlymi byli: pan Page, ktory umarl w szpitalu na cos tam, i jego wlasna (Johnny’ego, nie pana Page’a) prababka, ktora miala dziewiecdziesiat szesc lat i po prostu umarla ze starosci. Zadne z nich nie wsciekalo sie nigdy na nic. Prababcia generalnie byla zagubiona, ale nigdy sie nie wsciekala — nawet gdy nie mogla sie dopchac do pilota (uwielbiala TV) w Slonecznych Akrach, gdzie dozywala swoich dni wraz z innymi prababciami (Johnny odwiedzal ja tam raz na jakis czas). Pan Page z kolei byl jedyna na calej ulicy osoba przesiadujaca caly dzien w domu.
Zdecydowanie nie wygladali na takich, co po smierci wstaja z grobow, zeby zatanczyc z Michaelem Jacksonem. Jedynym powodem ewentualnego przenikania prababci przez sciany bylaby mozliwosc spokojnego ogladania telewizji, bez ciaglej walki o pilota do telewizora z pietnastoma innymi staruszkami.
Efektem tych przemyslen byl wniosek, ze wiekszosc ludzi ma bledne pojecie o wielu sprawach.
* * *
O wniosku tym nie omieszkal nastepnego dnia powiadomic Wobblera. Wobbler sie z nim nie zgodzil.
— Z ich punktu widzenia to pewnie inaczej wyglada — umotywowal. — Z punktu widzenia zmarlych, ma sie rozumiec.
Wedrowali Aleja Zachodnia — cmentarz zaplanowano mniej wiecej jak miasto, a wazniejsze ganki otrzymaly nazwy. Moze nie najoryginalniejsze, bo w stylu: Ganek Poludniowy albo Droga Polnocna, ale zawsze. Tam, gdzie Ganek Poludniowy krzyzowal sie z Aleja Zachodnia, zrobiono placyk, wysypano zwirem i ustawiono laweczki. Wygladalo to mniej wiecej jak niewielki rynek jakiegos miasteczka podczas najdluzszej w historii przerwy swiatecznej.
— Ojciec twierdzi, ze tu beda cos budowac — odezwal sie po chwili Wobbler. — Rada sprzedala cmentarz jakiejs wielkiej kompanii, i to za grosze, bo za drogo kosztuje jego utrzymanie. Podobno za pieciopensowke konkretnie.
— Co, caly cmentarz za piec pensow?
— Podobno tak. — Wobbler nie byl do konca pewien. — Tata mowil, ze to skandal.
— I ten topolowy zagajnik tez?
— Wszystko. Maja tu byc biura czy cos…
Johnny rozejrzal sie uwaznie — faktycznie, cmentarz byl jedyna otwarta przestrzenia w okolicy.
— Dalbym im przynajmniej funta — zdecydowal.
— Moze, ale nie moglbys tu nic zbudowac, a to jest najwazniejsze.
— Nie chce tu nic budowac! Dalbym im funta, zeby to zostawili tak jak jest.
— Dobrze — Wobbler nagle zaczal mowic tonem, ktorego zwykle uzywal, gdy go wzywano do tablicy. — Tyle ze ludzie musza gdzies pracowac.
— Zaloze sie, ze ci tutaj nie beda uszczesliwieni. Jak sie dowiedza…
— Przeniosa ich gdzies — stwierdzil Wobbler. — Musza ich gdzies przeniesc, jak likwiduja cmentarze, bo inaczej czlowiek nie bylby w stanie przekopac ogrodka. Wracajac do wczorajszej rozmowy, mialem racje: nie odwazysz sie zapukac do mauzoleum?
Najblizsze wygladalo niczym marmurowa szopa. Nad drzwiami wmontowano litery z brazu, ukladajace sie w napis:
ALDERMAN THOMAS BOWLER
1822–1906
PRO BONO PUBLICO
Do tego znajdowala sie tam jeszcze plaskorzezba przedstawiajaca starszego mezczyzne spogladajacego w dal. Wygladal, jakby sie zastanawial, co znaczy „pro bono publico”. Najprawdopodobniej byl to sam Alderman.
— On na pewno by sie zdenerwowal — mruknal Johnny.
Zawahal sie przez moment, nastepnie zszedl po kilku kruszacych sie stopniach i zapukal do metalowych drzwi. Prawde mowiac, pojecia nie mial, dlaczego to robi — ani wowczas, ani pozniej.
— Przestan! — syknal Wobbler. — A jak sie wysnuje albo co?! Poza tym rozmawianie z duchami moze prowadzic do praktyk satanistycznych. W telewizji tak mowili.
— Nie rozumiem dlaczego — zdziwil sie Johnny i zapukal jeszcze raz.
Drzwi otworzyly sie.
Alderman Thomas Bowler zamrugal oslepiony sloncem i spojrzal na Johnny’ego.
— Slucham?
Johnny zrobil w tyl zwrot i pognal przed siebie.
Wobbler przescignal go w polowie Drogi Polnocnej. Nie nalezal do wysportowanych, totez osiagnieta przez niego predkosc zaskoczylaby przytlaczajaca wiekszosc ludzi, ktorzy go znali.
— Co… sie… stalo…? — wysapal.
— Nie widziales? — zdziwil sie Johnny.
— Nic… nie… widzialem…
— Drzwi sie otwarly!
— Sie… nie otwarly…!
— Otwarly! — uparl sie Johnny.
Wobbler zahamowal z piskiem obcasow.
— Drzwi… zostaly zamkniete! — stwierdzil stanowczo. — Nie mogly sie… otworzyc: maja klodki!
— Zeby nikt nie wszedl czy zeby nikt nie wyszedl?
Sadzac po minie, Wobbler wczesniej nie zadal sobie tego pytania.
Tym razem on ruszyl pierwszy.
— Nie dam sie przestraszyc! — wrzasnal. — I nie bede praktykowal satanizmu! Wracam do domu!
W rekordowym tempie skrecil w Droge Wschodnia i pognal do bramy.
Johnny natomiast zwolnil, a po chwili zupelnie stanal.
Wobbler mial racje — wszystkie drzwi grobowcow mialy klodki, zeby wandale i inny element nie mogli tam wejsc. Lecz przeciez w niczym nie zmienialo to faktu, ze widzial, jak drzwi sie otwieraja i jak Alderman Thomas Bowler wychodzi. Nie snul sie i nie przemknal, i bynajmniej nie byl zielonkawy: byl krepym mezczyzna w srednim wieku, w obszytym futrem plaszczu i uczciwym kapeluszu. Aha: mial zlota dewizke od zegarka w kieszonce kamizelki.
Johnny powoli zawrocil, az dotarl do miejsca startu; grobowiec mial klodke. Zardzewiala co prawda, ale za to masywna. Rozsadek podpowiadal, ze wszystko przez glupie rozmowy z Wobblerem, ale to niczego nie zmienialo.
Zapukal ponownie.
— Slucham? — spytal Alderman Thomas Bowler, stajac w progu.
— Ja… hmm… przepraszam…
— Czego chcesz, mlodziencze?
— Czy pan jest martwy?
Alderman spojrzal wymownie na napis przed wejsciem.
— A co tu jest napisane? — spytal z lekkim westchnieniem.
— No…
— 1906. Podobno bardzo dobry pogrzeb. Niestety, nie widzialem, choc naturalnie bralem w nim udzial. Przemowy nad trumna byly wzruszajace, jak slyszalem… Coz… Czego ci trzeba, mlody czlowieku?
— Co… hmm… — Johnny rozejrzal sie desperacko. — Co znaczy „pro bono publico”?
— Dla publicznego dobra.
— Aha… to ja… dziekuje. Bardzo panu dziekuje. — Johnny sie wycofywal, jakos nie majac ochoty odwrocic sie i odejsc.
— To wszystko?
— Hmm… tak, tak.
— Tez tak sobie myslalem, ze to nie bedzie nic waznego. — Alderman pokiwal ze smutkiem glowa. — Od 1923 nie mialem gosci, a ci ostatni zatrzymali sie tu tylko dlatego, ze im sie nazwiska pomylily. I, co gorsza, to nawet nie byli krewni. To byli Amerykanie! No coz… do widzenia zatem.
Читать дальше