Myron odczekał chwilę. Detektyw Eli Wickner pozostał wierny temu samemu miejscu – Tronowi Wicknera – co za czasów, gdy on sam grał na tym boisku jako chłopiec. Tam się z nim witano, podchodzono, klepano po plecach, ściskano mu dłoń. Niewiele brakowało, a całowano by w pierścień. Wickner promieniał. Był u siebie. W raju. Miejscu, gdzie wciąż czuł się bogiem. Czas było to zmienić.
Myron znalazł wolne miejsce przecznicę dalej. Wysiadł z samochodu i ruszył w stronę boiska. Pod nogami zachrupał mu żwir. Cofnął się do czasów, gdy po tej samej nawierzchni szedł w miękkich dziecięcych korkach. Do jedenastego roku życia był dobrym graczem szkolnej ligi – co tam dobrym, wspaniałym. Grał tu, na boisku drugim. Miał najwięcej asów w lidze i był bliski pobicia miejscowego rekordu wszech czasów. Wystarczyło, żeby w czterech meczach zdobył dwa asy więcej. Rzucał dwunastoletni Joey Davito. Rzucał z całej siły, nie panując nad piłką. Pierwszą trafił go prosto w czoło, tuż pod kaskiem. Myron upadł. Pamiętał, że lądując na plecach, mrugał oczami. Pamiętał, jak patrzył w słońce. Pamiętał twarz pochylonego nad nim trenera, pana Farleya. A potem zobaczył ojca. Tata mruganiem powstrzymał łzy i wziął go w mocne ramiona, delikatnie podkładając pod głowę dużą dłoń. Pojechali do szpitala, ale wypadek nie pozostawił trwałych skutków. Przynajmniej fizycznych. Jednakże od tej pory Myron zaczął się uchylać przed piłkami w bazie-mecie. Zmienił się jego stosunek do bejsbolu. Zraził się do gry, która przestała być niewinną zabawą. Rok później w ogóle przestał grać. Wicknera otaczała gromada mężczyzn w bejsbolówkach, nasadzonych prosto, wysokich, bez pogniecionych daszków, Jak u chłopców. Ich pękate, jakby połknęli kule do kręgli, bandziochy – piwne mięśnie wyrzeźbione budweiserem – opinały białe koszulki. Opierając się łokciami o płot, w pozach z niedzielnej przejażdżki samochodem, komentowali grę chłopaczków, nie szczędząc im krytyki, analizując zagrania i przepowiadając przyszłość, tak jakby kogokolwiek obchodziło choć trochę ich zdanie.
Szkolna liga bejsbolowa jest źródłem wielu uraz. W ostatnich latach słusznie napisano sporo cierpkich słów o nachalnych przesadnie ambitnych rodzicach małych graczy, ale ich czułostkowa, głosząca powszechną równość, politycznie poprawna, pseudonewage’owa odmiana jest niewiele lepsza. Chłopak leciutko odbija piłkę po ziemi. Przygnębiony, wzdycha, idzie do pierwszej bazy, eliminują go z gry, gdy do drugiej brak mu mili, skwaszony w milczeniu wraca do boksu, a newage’owy trener woła do niego: „Świetnie się spisałeś!”. A przecież nie spisał się dobrze. I co stąd wynika? Rodzice udają, że zwycięstwo jest nieważne, a najlepszy gracz w drużynie nie powinien odbijać piłek w pierwszej kolejności ani grać dłużej od najgorszego. Sęk jednak w tym – pomijając fakt, iż jest to wierutne kłamstwo – że dzieciaki nie dają się okpić. Dzieciaki nie są głupie. Dobrze wiedzą, że mydli im się oczy gadkami typu: „Jak długo sprawia wam to przyjemność”. I nie znoszą tego. Tak więc urazy pozostają. I pewnie nic tego nie zmieni. Niektórzy rozpoznali Myrona. Klepiąc sąsiadów po ramionach, zaczęli pokazywać go rękami. Jest tam. Myron Bolitar. Najlepszy koszykarz, jakiego wydało to miasto. Byłby zawodowym asem, gdyby… Gdyby nie pech. Kolano. Myron Bolitar. Na poły legenda, na poły przestroga dla dzisiejszych młodych. Sportowy odpowiednik rozbitego samochodu, który zwykle pokazują jako ostrzeżenie, czym grozi jazda po pijaku.
Myron skierował się wprost do mężczyzn przy tablicy. Kibiców z Livingston. Gości, którzy chodzili na wszystkie mecze futbolowe, koszykarskie i bejsbolowe. Niektórzy z nich byli mili. Innym nie zamykały się usta. Wszyscy rozpoznali Myrona. Ciepło go powitali. Detektyw Wickner, ze wzrokiem przyklejonym do boiska, milczał, odrobinę za pilnie je obserwując, zwłaszcza że trwała przerwa między kolejkami.
Myron klepnął go w ramię.
– Cześć, detektywie – powiedział.
Wickner odwrócił się wolno. Jego przenikliwe szare oczy były dziś mocno przekrwione. Może z powodu zapalenia spojówek. Jakiegoś uczulenia. Albo alkoholu. Co kto woli. Opalona na brąz skóra wyglądała jak niegarbowana. Suwak żółtej koszuli z kołnierzykiem miał rozpięty. Na szyi gruby złoty łańcuch. Prawdopodobnie nowy. Może kupiony z okazji przejścia na emeryturę. Nie pasował do niego. Wickner zdobył się na uśmiech.
– Na tyle wydoroślałeś, Myron, by mówić mi Eli – odparł.
– Jak się masz, Eli? – spróbował Myron.
– Nie najgorzej. Emerytura mi służy. Dużo wędkuję. A co u ciebie? Wiem, że próbowałeś wrócić do koszykówki. Szkoda, że ci nie wyszło.
– Dziękuję.
– Wciąż mieszkasz z rodzicami?
– Nie, w Nowym Jorku.
– To co cię sprowadza w te strony? Odwiedzasz rodzinę?
Myron potrząsnął głową.
– Chciałem z tobą porozmawiać.
Odeszli wolno kilka kroków od grupy. Nikt do nich nie dołączył, język ich ciał działał jak pole siłowe.
– O czym? – spytał Wickner.
– O starej sprawie.
– Policyjnej?
– Tak – odparł Myron, patrząc mu w oczy.
– Co to za sprawa?
– Śmierć Elizabeth Bradford.
Wickner, trzeba mu przyznać, nie odegrał zaskoczenia. Zdjął bejsbolówkę, przygładził siwe rozwichrzone kosmyki i włożył czapkę z powrotem.
– Co chcesz wiedzieć? – spytał.
– Bradfordowie cię przekupili? Zapłacili ci jednorazowo czy na raty i z odsetkami?
Wickner nie zgiął się po tym ciosie, ale prawy kącik ust drgał mu tak, jakby starał się powstrzymać łzy.
– Nie podoba mi się to, co mówisz, synu – odparł.
– Trudno. – Myron wiedział, że tańczenie wokół tematu i subtelne wypytywanie nic nie dadzą. Jego jedyną szansą był bezpośredni frontalny atak. – Masz do wyboru, Eli. Albo mi powiesz, co naprawdę stało się z Elizabeth Bradford, a ja w zamian zataję twój udział w sprawie. Albo roztrąbię prasie, że policja ukryła wyniki śledztwa, i stracisz dobre imię. – Wskazał na boisko. – A kiedy z tobą skończę, będziesz miał duże szczęście, jeśli twoje nazwisko ozdobi klubowy pisuar.
Wickner odwrócił się. Jego ramiona wznosiły się i opadały, jakby z trudem oddychał.
– Nie wiem, o czym mówisz – powiedział.
Myron zawahał się tylko chwilę.
– Co się z tobą stało, Eli? – spytał cicho.
– Słucham?
– Kiedyś cię podziwiałem. Szanowałem twoje zdanie.
Trafił w sedno.
Ramiona Wicknera lekko podskoczyły. Nie podniósł głowy. Myron czekał. Wickner w końcu obrócił się twarzą ku niemu. Jego ogorzała skóra wydawała się jeszcze suchsza i bardziej szorstka. Szykował się, żeby coś powiedzieć. Myron nie ponaglał go, czekał. Wtem na jego ramieniu zacisnęła się wielka dłoń.
– Mamy problem?
Myron obrócił się. Dłoń należała do szefa detektywów, Roya Pomeranza, kulturysty, byłego partnera Eliego Wicknera. Był w białej koszulce i białych spodenkach, tak wysoko podciągniętych, jakby ktoś go za nie podnosił. Zachował posturę He-mana, ale kompletnie wyłysiał i głowę miał gładką jak wywoskowane kolano.
– Zabierz tę rękę – powiedział Myron.
Pomeranz zignorował żądanie.
– Wszystko w porządku? – spytał.
– My tylko rozmawiamy, Roy – odparł Wickner.
– O czym?
– O tobie – wtrącił Myron.
– Tak?
Pomeranz uśmiechnął się szeroko.
– Właśnie mówiliśmy, że gdybyś miał w uchu kolczyk, wyglądałbyś kropla w kroplę jak Mister Muscle.
Uśmiech Pomeranza zniknął.
Читать дальше