W następnym tygodniu pan Segal już się nie pojawił. Od innych członków klubu dowiedzieliśmy się, że pani Segal przegrała długą walkę z rakiem. Mimo to tańczyła do końca. Muzyka zaczęła grać. Wszyscy znaleźli sobie partnerów i wyszli na parkiet. Mocno przytulając Sheilę, zdałem sobie sprawę z tego, że chociaż historia Segalów była smutna, to i tak mieli więcej szczęścia niż którekolwiek ze znanych mi małżeństw.
I właśnie od tego zaczynał się mój sen. Znów byłem w klubie tanecznym. Był tam pan Segal i mnóstwo ludzi, których nigdy przedtem nie widziałem – wszyscy bez partnerów. Kiedy muzyka zaczęła grać, sami wyszliśmy na parkiet. Rozejrzałem się wokół. Był tam mój ojciec, niezgrabnie wywijający fokstrota. Skinął mi głową. Patrzyłem na innych tancerzy. Naj – wyraźniej wszyscy wyczuwali obecność swoich drogich zmarłych. Spoglądali w ich widmowe oczy. Próbowałem pójść za ich przykładem, ale niczego nie widziałem. Tańczyłem sam. Sheila do mnie nie przyszła.
Gdzieś w oddali dzwonił telefon. We śnie usłyszałem głęboki głos, płynący z głośnika.
– Tu porucznik Daniels z posterunku policji w Livingston. Chciałbym porozmawiać z panem Willem Kleinem.
W tle usłyszałem stłumiony śmiech młodej kobiety. Szeroko otworzyłem oczy i klub taneczny znikł. Sięgając po słuchawkę, znowu usłyszałem kobiecy chichot.
Brzmiał jak śmiech Katy Miller.
– Może powinienem zadzwonić do twoich rodziców mówił porucznik Daniels do śmiejącej się osoby.
– Nie – powiedział głos Katy. – Mam osiemnaście lat.
– Nie może mnie pan…
Podniosłem słuchawkę.
– Mówi Will Klein.
– Cześć, Will – powiedział porucznik Daniels. – Tu Tim Daniels. Chodziliśmy razem do szkoły, pamiętasz?
Tim Daniels. Pracował na stacji benzynowej. Przychodził do szkoły w umazanym smarem kombinezonie, ze swoim nazwiskiem wyszytym na kieszonce. Domyślałem się, że wciąż lubi uniformy.
– Jasne – odparłem zupełnie rozkojarzony. – Jak leci?
– Dobrze, dzięki.
– Pracujesz w policji?
Nic nie uchodzi mojej uwagi.
– Taak i wciąż mieszkam w miasteczku. Ożeniłem się z Betty Jo Stetson. Mamy dwie córki. Usiłowałem przypomnieć sobie Betty Jo Stetson, ale nie zdołałem.
– O rety, gratulacje.
– Dzięki, Will. – Spoważniał. – W Tribune czytałem o twojej mamie. Przykro mi.
– Bardzo dziękuję.
Katy Miller znowu zaczęła się śmiać.
– Słuchaj, dzwonię do ciebie, bo… no cóż, chyba znasz Katy Miller?
– Tak.
Zamilkł na moment. Pewnie przypomniał sobie, że chodziłem z Julie i jaki los ją spotkał.
– Prosiła mnie, żebym do ciebie zadzwonił.
– W czym problem?
– Znalazłem Katy na placu zabaw Mount Pleasant, z opróżnioną do połowy butelką absolutu. Jest kompletnie pijana.
– Miałem zamiar zatelefonować do jej rodziców…
– Zapomnij o tym! – znowu wrzasnęła Katy. – Mam osiemnaście lat!
– Dobrze, dobrze. W każdym razie powiedziała, żebym zadzwonił do ciebie. No cóż, pamiętam, że my również byliśmy dziećmi. I też nie byliśmy doskonali, no nie?
– Pewnie – odparłem.
W tym momencie Katy krzyknęła coś, a ja zdrętwiałem. Byłem pewien, że się przesłyszałem. Jej słowa i niemal drwiący ton głosu były jak zimne dłonie zaciskające się na mojej szyi.
– Idaho! – zawołała. – Mam rację, Will? Idaho! Ścisnąłem słuchawkę, pewien, że źle usłyszałem.
– Co ona mówi?
– Nie mam pojęcia. Wciąż krzyczy coś o Idaho, ale jeszcze nie wytrzeźwiała. Katy znowu zaczęła swoje:
– Pieprzone Idaho! Pyrlandia! Idaho! Mam rację, no nie? Z trudem łapałem oddech.
– Posłuchaj, Will, wiem, że jest późno, ale mógłbyś tu przyjechać i ją zabrać? Odzyskałem głos na tyle, aby powiedzieć:
– Już jadę.
Squares wolał cicho wejść po schodach, niż ryzykować, że hałas jadącej windy zbudzi Wandę.
Właścicielem budynku było Yoga Squared Corporation. Squares z Wandą mieszkali dwa piętra nad studiem. Dochodziła trzecia w nocy. Squares rozsunął drzwi i wszedł do ciemnego pokoju. Światło ulicznych latarń ostrymi smugami przecinało mrok.
Wanda siedziała po ciemku na kanapie, ze skrzyżowanymi nogami.
– Cześć – powiedział bardzo cicho, jakby nie chciał kogoś zbudzić, chociaż byli sami w budynku.
– Chcesz, żebym przerwała? – zapytała. Squares pożałował, że zdjął ciemne okulary.
– Jestem naprawdę zmęczony, Wando. Daj mi się przespać kilka godzin.
– Nie.
– Co mam ci powiedzieć?
– Jestem dopiero w pierwszym trymestrze. Wystarczy, że połknę pigułkę. Dlatego chcę wiedzieć. Mam przerwać?
– Dlaczego to ode mnie zależy?
– Czekam.
– Sądziłem, że jesteś zagorzałą feministką, Wando. A co z kobiecym prawem wyboru?
– Nie wciskaj mi tego kitu. Squares wepchnął ręce do kieszeni.
– A co ty chcesz zrobić?
Wanda odwróciła głowę. Widział jej profil, długą szyję, dumną postawę. Kochał ją. Nigdy przedtem nikogo nie kochał i nikt jego nie kochał. Kiedy był bardzo mały, matka lubiła przypiekać go lokówką. W końcu przestała – miał wtedy dwa latka – nawiasem mówiąc, tego samego dnia, gdy jego ojciec pobił ją na śmierć i powiesił się w garderobie.
– Nosisz swoją przeszłość wypisaną na czole – powie działa Wanda. – Nie wszyscy mamy taki luksus.
– Nie wiem, o czym myślisz.
Żadne z nich nie zapaliło światła. Ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności, która zacierała kontury, być może ułatwiając rozmowę. Wanda ciągnęła:
– Na zakończenie szkoły średniej wygłaszałam mowę pożegnalną w imieniu całej klasy.
– Wiem. Zamknęła oczy.
– Pozwól mi dokończyć, dobrze?
Squares skinieniem głowy dał jej znak, żeby mówiła dalej.
– Wychowałam się w bogatej dzielnicy przedmieścia. Mieszkało tam tylko kilka czarnych rodzin. W liceum byłam jedyną czarnoskórą dziewczyną z mojego rocznika, liczącego trzystu uczniów, i byłam prymuską. Mogłam wybrać sobie studia. Zdecydowałam się na Princeton.
Już o tym wiedział, ale jej nie przerywał.
– Kiedy się tam dostałam, odniosłam wrażenie, że się nie nadaję. Nie będę wchodziła w szczegóły, mówiła o braku poczucia własnej wartości i tak dalej. Przestałam jeść. Traciłam na wadze. Stałam się anorektyczką. Co zjadłam, to zwracałam. Po całych dniach robiłam przysiady. Schudłam trzydzieści pięć kilogramów, a mimo to, patrząc w lustro, nienawidziłam grubaski, którą w nim widziałam.
Squares podszedł bliżej. Miał ochotę wziąć ją za rękę. A jednak tego nie zrobił.
– Zagłodziłam się do tego stopnia, że musieli mnie hospitalizować. Zniszczyłam sobie narządy wewnętrzne. Wątrobę, serce – lekarze do tej pory nie wiedzą w jakim stopniu. Nie doszło do zapaści, ale już niewiele brakowało. W końcu wyszłam z tego – nie będę mówiła jak
– ale lekarze powiedzieli mi, że pewnie nigdy nie zajdę w ciążę. A gdyby nawet, to niemal na pewno nie donoszę dziecka.
Squares stał tuż przy niej.
– A co mówią teraz? – zapytał.
– Lekarka niczego mi nie obiecywała. – Wanda spojrzała na niego. – Nigdy w życiu tak się nie bałam.
Miał wrażenie, że pęka mu serce. Chciał usiąść przy niej i wziąć ją w ramiona. Jednak znów coś go powstrzymało. Nienawidził siebie za to.
– Jeśli miałoby to zagrozić twojemu zdrowiu… – zaczął.
– Ryzyko to moja sprawa. Próbował się uśmiechnąć.
Читать дальше