– Daj mi pięć.
Myron odczekał pięć minut. Stał, starannie unikając patrzenia na gościa z gazetą. Sprawdziwszy godzinę, prychnął gniewnie, jakby na kogoś czekał i się niecierpliwił.
Gdy po pięciu minutach ruszył wprost na niego, śledzący skrył się za lekturą.
Myron podszedł do niego i stanął tuż obok. Śledź wcisnął nos w gazetę. Myron obdarzył go uśmiechem numer osiem. Szerokim i pełnozębnym jak telepastor po zafasowaniu grubego czeku, jak młody Wink Martindale. Śledź wbijał wzrok w gazetę. Myron, bez przerwy się uśmiechając, zrobił oczy wielkie jak klaun, a nie doczekawszy się reakcji, przybliżył swój uberwatowy uśmiech na centymetry do twarzy pechowca i zastrzygł brwiami. Śledź złożył głośno gazetę i westchnął.
– Wystarczy, debeściaku, namierzyłeś mnie. Gratulacje.
– Dziękujemy panu za udział w programie – rzekł Myron wciąż z uśmiechem Winka Martindale'a.
– Ale głowa do góry, nie puścimy pana do domu z pustymi rękami! Wróci pan z wersją gry Nieudolny Ogon i roczną prenumeratą Nowoczesnego Bałwana.
– Dobra, dobra, jeszcze się spotkamy.
– Chwileczkę! Ostatnia runda Va Banque. Odpowiedź: do śledzenia mnie wynajął pana on lub ona.
– Wal się!
– O, przepraszam, musi pan ująć to w formie pytania. Śledź ruszył. Kiedy się odwrócił, Myron posłał mu uśmiech i pomachał ręką.
– Ten program wyprodukowali Mark Goodson i Bill Todman. Do widzenia państwu! – powiedział i znowu pomachał.
Śledź pokręcił głową i wtopił się w ludzki potok. Ludzi było mnóstwo, a wśród nich nie przypadkiem znajdował się Win. Należało oczekiwać, że śledź znajdzie jakąś zatoczkę, zadzwoni do swojego szefa, a wówczas Win go podsłucha i dowie się wszystkiego. Co za plan!
Myron dotarł do wynajętego samochodu i okrążył kwartał ulic. Innych śledzi nie było. W każdym razie rzucających się w oczy jak ten ostatni. Nieważne. Jechał do posiadłości Mayorów na Long Island. Nie było istotne, czy ktoś o tym wiedział.
W samochodzie wypełnił sobie czas, dzwoniąc z komórki. W sprawach dwóch futbolistów halowych (to tacy – gdyby ktoś nie wiedział – którzy grają pod dachem na mniejszych boiskach), liczących na załapanie się do drużyn przed zamknięciem listy transferowej. Myron obdzwonił zespoły, niestety, nikt nie okazał zainteresowania. Za to wielu pytało go o śmierć Clu. Zbył ich. Wiedział, że stara się daremnie, lecz nie rezygnował. Co za gość! Próbował skupić się na pracy, zatracić w otępiającej rozkoszy zarabiania na chleb powszedni. Ale świat wciąż mu w tym przeszkadzał. Myron pomyślał o uwięzionej Esperanzy. Pomyślał o Jessice w Kalifornii. Pomyślał o Bonnie Haid i jej osieroconych synkach w domu. Pomyślał o Clu w formaldehydzie. Pomyślał o telefonie od ojca. A co dziwniejsze, i to nie raz, o samotnej Teresę na wyspie. Od reszty spraw się odgrodził.
Gdy dojechał do Muttontown, części Long Island, której nie dane mu było poznać wcześniej, skręcił w prawo w zalesioną drogę. Po przebyciu około dwóch mil i minięciu ze trzech wjazdów dotarł wreszcie do prostej bramy z żelaza, opatrzonej małą tabliczką z napisem „Mayorowie”. Strzegło jej kilka kamer. Nacisnął guzik domofonu.
– Czym mogę służyć? – spytał kobiecy głos.
– Myron Bolitar do Sophie Mayor.
– Proszę wjechać. Zaparkować przed domem. Brama otwarła się. Myron ruszył w górę dosyć stromego wzgórza. Wysokie żywopłoty po obu stronach wjazdu sprawiały, że czuł się jak szczur w labiryncie. Dostrzegł więcej kamer. Ani śladu domu. Wreszcie dotarł na szczyt i wjechał na polanę z nieco zarośniętym trawiastym kortem i polem do krokieta. Bardzo w stylu Bulwaru Zachodzącego Słońca. Znów skręcił. Dom był prosto jak strzelił. To znaczy, rezydencja, lecz nie tak wielka jak te, które zdarzyło mu się oglądać. Pokryte jasnożółtym tynkiem ściany porastała winorośl. Okna wyglądały na ołowiane. Sceneria z lat dwudziestych. Niemal spodziewał się, że za chwilę zaparkują tuż za nim w cudnym kabriolecie Scott i Zelda Fitzgeraldowie.
Odcinek drogi bliżej domu pokryto tłuczniem. Gdy podjeżdżał, opony zachrzęściły. Pośrodku okrągłego podjazdu, dziesięć kroków od wejścia, stała fontanna, a na niej nagi Neptun z zębem trytona. Mniejsza wersja fontanny z Piazza delia Signoria we Florencji. Woda wprawdzie tryskała, ale niezbyt wysoko i bez specjalnego zapału, tak jakby ktoś nastawił jej ciśnienie na „sikanie na pół gwizdka”. Myron zaparkował. Na prawo, w idealnie kwadratowym basenie, pływały liście lilii wodnej. Wypisz, wymaluj Monet dla ubogich. W ogrodzie stały posągi, kuzyni figur z Grecji, Włoch i tym podobnych. W stylu Wenus z Milo, aczkolwiek „z ręcamy”.
Myron wysiadł i zatrzymał się. Zastanawiając się nad tym, co za moment wyjawi, krótką chwilę rozważał, czy nie zawrócić. Jak tu powiedzieć tej kobiecie, że jej zaginiona córka roztopiła się na dyskietce komputerowej. Nie znalazł odpowiedzi.
Otworzono drzwi. Kobieta w niezobowiązującym stroju zaprowadziła go korytarzem do dużego pokoju z wysokim blaszanym sufitem, mnóstwem okien i sprawiającym niejaki zawód widokiem na więcej białych posągów i las. Wnętrze urządzono w stylu art deco, ale nie natrętnie. Byłoby miło, gdyby nie trofea myśliwskie. Wypchane ptaki na półkach wyglądały smutno. I zapewne tak się czuły. Czy można mieć im to za złe?
Myron obrócił się i przyjrzał wypchanemu jeleniowi. Czekał na Sophie Mayor. Jeleń również. Zwierzak sprawiał wrażenie cierpliwego.
– Niech się pan nie krępuje – usłyszał.
Za nim stała Sophie Mayor. W powalanych dżinsach i kraciastej koszuli – okaz weekendowej botaniczki.
– Ja się nie krępuję, lecz co dalej? – spytał, sięgając do podręcznej skarbnicy dowcipnych replik wstępnych.
– Niech pan rzuci złośliwą uwagę o polowaniu.
– Jakbym mógł.
– Śmiało. Polowanie to dla pana barbarzyństwo?
– Nie zastanawiałem się nad tym – skłamał.
– Ale go pan nie pochwala?
– Nie czuję się kompetentny do oceny.
– To się nazywa tolerancja. – Sophie Mayor uśmiechnęła się. – Ale za nic nie wziąłby pan w tym udziału, co?
– W polowaniu? Nie, to nie dla mnie.
– Bo to nieludzkie. – Wskazała podbródkiem wypchanego jelenia. – Zabić mamę Bambiego itp.
– Po prostu nie dla mnie.
– Rozumiem. Jest pan wegetarianinem?
– Nie przesadzam z mięsem.
– Ja nie mówię o pańskim zdrowiu. Jada pan mięso zwierząt?
– Tak.
– Pańskim zdaniem, w zabiciu kurczaka lub krowy jest więcej człowieczeństwa niż w zabiciu jelenia?
– Nie.
– Czy pan wie, jak strasznie cierpi krowa, zanim ją zaszlachtują?
– Żeby zjeść.
– Słucham?
– Zaszlachtują ją, żeby zjeść.
– Zjadam to, co zabiję, Myron. Pańskiego brata mniejszego na ścianie – wskazała głową cierpliwego jelenia – wypatroszono i zjedzono. Lepiej się pan z tym czuje?
– Zaprasza mnie pani na lunch? Zaśmiała się krótko.
– Nie podejmę dyskusji o łańcuchu pokarmowym – odparła. – Ale Bóg tak urządził świat, że chcąc przeżyć, musimy zabijać. Kropka. Wszyscy zabijamy. Nawet zaprzysięgli wegetarianie orzą pola. A czyż orka nie uśmierca małych zwierząt i owadów?
– Prawdę mówiąc, nigdy o tym nie myślałem.
– Polowanie jest bardziej praktyczne, uczciwe. Gdy zasiadasz do spożycia mięsa, nie myślisz, w jaki sposób ofiara trafiła na talerz, byś mógł przeżyć. W jej zabiciu ktoś cię wyręcza. Nawet nie zniżasz się do myślenia o tym. Ja natomiast spożywam mięso z większym zrozumieniem. Nie bezmyślnie. Dla mnie upolowane zwierzę nie jest anonimową tuszą.
Читать дальше