Do sali wszedł cicho asystent Lindrosa i podał mu kartkę papieru. Lindros zerknął na nią i podniósł wzrok.
– Wysłałem ludzi do jego domu, na wypadek gdyby się tam pojawił albo próbował skontaktować się z żoną. Dom był zamknięty i pusty. Ani śladu żony i dzieci. Dalsze śledztwo wykazało, że żona przyjechała do szkoły i bez słowa wyjaśnienia zabrała dzieci z lekcji.
– No to mamy dowód! – Dyrektor wyglądał, jakby miał dostać apopleksji. – Wyprzedza nas o krok, bo zaplanował te morderstwa już dawno temu! – Podczas krótkiej jazdy do Langley znowu uległ emocjom, Śmierć Aleksa i rozmowa z panią Alonzo- Ortiz rozjuszyły go do tego stopnia, że wkroczył do sali, kipiąc wściekłością. A teraz, gdy przedstawiono mu namacalne dowody, gotów był skazać Bourne'a bez sądu. – To oczywiste, że Bourne oszalał. – Wciąż stał. Stał i trząsł się. – Alexander Conklin był moim starym, zaufanym przyjacielem. Trudno zliczyć, ile razy narażał swoją reputację, a nawet życie, dla agencji i kraju. W każ
dym znaczeniu tego słowa był prawdziwym patriotą, człowiekiem, z którego nie bez powodu byliśmy dumni.
Lindros z kolei nie umiałby powiedzieć, ile razy dyrektor ciskał gromy na brawurową taktykę działania Conklina, na zbyt śmiałe, wprost szaleńcze akcje i skrywane przed szefostwem plany. Wychwalać zmarłych? Jasne, można i trzeba, ale ignorować niebezpieczne skłonności agentów byłych i obecnych? To czysta głupota. W tym agentów takich jak na przykład Jason Bourne, "śpioch", a więc najgorszy z możliwych, człowiek, który nie w pełni nad sobą panował. Lindros wiedział o nim niewiele i postanowił, że zaraz po zebraniu naprawi ten błąd.
– Jeśli Alexander Conklin miał jakąś słabość, jeśli nie potrafił czegoś dostrzec, tym czymś, a raczej kimś, był tylko Jason Bourne – mówił dalej Stary. – Podczas ataku w Phnom Penh, na wiele lat przed tym, gdy poznał i poślubił swoją obecną żonę Marie, Bourne stracił całą rodzinę, żonę Tajkę i dwoje dzieci. Dręczony wyrzutami sumienia, szalał z bólu, gdy Alex zgarnął go z sajgońskiej ulicy i skierował na szkolenie. Od tamtych dni upłynęło dużo czasu i mimo usilnej pomocy Morrisa Panova z trudem udawało nam się nad nim zapanować, chociaż Morris twierdził co innego. Jakimś cudem on też znalazł się pod jego wpływem. Wielokrotnie ostrzegałem Aleksa, namawiałem go, żeby przekazał Bourne'a w ręce naszych specjalistów, ale on zawsze mówił "nie". Niech spoczywa w pokoju, ale uparty był z niego człowiek. Wierzył w Bourne'a do samego końca.
Ze spoconą twarzą, szeroko otwartymi oczami powiódł wokół stołu.
– I z jakim rezultatem? Obaj zginęli zastrzeleni jak psy przez agenta, nad którym próbowali zapanować. Tymczasem prawda jest oczywista: nad Bourne'em nie da się zapanować. Jest jak śmiertelnie niebezpieczna jadowita żmija. – Grzmotnął pięścią w stół. – Nie pozwolę, żeby te odrażające, popełnione z zimną krwią zbrodnie uszły mu na sucho. Niniejszym nakładam na niego najwyższe sankcje. Nasi agenci, ci w kraju i na całym świecie, mają go natychmiast zlikwidować.
Przeszedł go zimny dreszcz. Zadrżał. Spojrzał w górę i oświetlił zakratowany otwór szybu wentylacyjnego pod sufitem. Stanął w przejściu, wszedł na stertę skrzyń po prawej stronie i powoli się tam doczołgał. Otworzył nóż i grzbietem ostrza odkręcił śruby. Do chłodni wpadło łagodne, rozmyte światło: wstawał świt. Otwór był na tyle duży, że powinien się nim przecisnąć. Taką przynajmniej miał nadzieję.
Skurczył się, skulił i włożył głowę do otworu. Głowa, ramiona – przez kilkadziesiąt centymetrów wszystko szło dobrze, lecz nagle przestało. Spróbował się poruszyć, ale nie mógł. Utknął jak korek w butelce. Wypuścił z płuc całe powietrze, rozluźnił mięśnie i odepchnął się stopami. Kratka spadła, lecz on przesunął się do przodu o kilka centymetrów. Opuścił nogi, wymacał nimi skrzynię, zaparł się skrzyżowanymi piętami i odepchnął ponownie. Powtórzył ten manewr kilka razy, powoli i ostrożnie, i wreszcie zdołał przepchnąć przez otwór głowę i ramiona. Spojrzał w górę i zamrugał. Cukierkowo różowe niebo, kilka zwiewnych, pierzastych obłoków. Wyciągnął ręce, chwycił się biegnącej wzdłuż burty krawędzi, wypełzł z otworu i wszedł na dach.
Na najbliższych światłach zeskoczył. Spadł na wysunięte ramię, przekoziołkował, wstał, wszedł na chodnik i otrzepał ubranie. Gdy chłodnia zniknęła w kłębach sinych spalin, zasalutował niczego niepodejrzewającemu Guyowi i ruszył przed siebie.
Był na ubogich przedmieściach Waszyngtonu. Opustoszała ulica, coraz jaśniejsze niebo – świt uciekał już przed wschodzącym słońcem – w oddali szum ulicznego ruchu i zawodzenie policyjnych syren. Wziął głęboki oddech. W zapachu miejskich spalin było coś świeżego: radość z wolności odzyskanej po całonocnych zmaganiach o pozostanie w ukryciu.
Kilka minut później zobaczył wypłowiałe czerwono- biało- niebieskie proporce powiewające na słabym wietrze. Zamknięty na noc parking. Podszedł do pierwszego z brzegu samochodu, odkręcił tablice rejestracyjne, zamienił je na tablice wozu stojącego tuż obok, wyłamał zamek, otworzył drzwiczki, odpalił na krótko silnik i wyjechał na ulicę.
Zaparkował przed tanią restauracją, której wyłożona chromowanymi płytami fasada pochodziła jeszcze z lat pięćdziesiątych. Na dachu stała gigantyczna filiżanka, neon dawno się przepalił. W środku było duszno i parno. Z każdego centymetra kwadratowego ściany bił zapach kawy i smażonego tłuszczu. Po lewej stronie stała lada z laminatu i kilka obitych winylem stołków na chromowanych nogach; po prawej, pod oknami, przez które nieśmiało wpadały smużki porannego słońca, ciągnął się rząd boksów z szafami grającymi, takimi po ćwierć dolara od piosenki.
Na dźwięk dzwonka u drzwi bez słowa odwróciły się ku niemu wszystkie twarze. On był biały, oni czarni. Uśmiechnął się, lecz nikt nie odpowiedział mu uśmiechem. Jedni potraktowali go z zupełną obojętnością, inni jak zły omen.
Czując na sobie wrogie spojrzenia, usiadł w wolnym boksie. Kelnerka z pomarańczowymi, mocno kręconymi włosami i twarzą Earthy Kitt rzuciła na stolik poplamione tłuszczem menu i nalała mu gorącej kawy. Miała jasne, za mocno umalowane oczy, zniszczoną troskami twarz i przyglądała mu się przez chwilę z ciekawością i chyba ze współczuciem.
– Nie przejmuj się, złotko, niech sobie patrzą- szepnęła. – Oni się ciebie boją.
Zjadł jajka na bekonie i frytki, popijając kawą. Kawa była kwaśna, ale żeby choć na chwilę zapomnieć o zmęczeniu, potrzebował protein i kofeiny.
Kelnerka dolała mu kawy, więc pił ją niespiesznie, czekając, aż ci z Lincoln Fine Tailors otworzą zakład. Ale nie próżnował. Wyjął notatnik, który zabrał z pokoju telewizyjnego Aleksa, i jeszcze raz obejrzał odcisk na wierzchniej kartce. NX 20. Brzmiało to jak nazwa jakiegoś eksperymentu, jak coś złowieszczego, ale równie dobrze mogła to być nazwa nowego modelu komputera.
Od czasu do czasu zerkał na siedzących w lokalu gości, na okolicznych mieszkańców, którzy wchodzili do restauracji i wychodzili, jedli coś i pili, rozmawiając o talonach z opieki społecznej, o narkotycznych długach, o policyjnych pobiciach, o nagłej śmierci członków rodziny, o chorobie przyjaciela w więzieniu. To było ich życie, życie bardziej mu obce niż to w Azji czy w Mikronezji. Atmosfera zgęstniała od gniewu i żalu.
Ulicą sunął policyjny radiowóz, powoli, czujnie, niczym rekin polujący na rafie. Ruch w restauracji momentalnie zamarł, jak na zdjęciu.
Читать дальше