Fine nie zdążył oddać ani jednego strzału. Odebrawszy mu pistolet, Bourne pchnął go na brudną ścianę tak mocno, że spadł z niej kalendarz. Potem wcisnął widełki telefonu i przez chwilę nasłuchiwał, czy szwaczki nie usłyszały odgłosów krótkiej szamotaniny. – Już tu jadą – powiedział Fine. – Już po tobie. – Wątpię. – Bourne intensywnie myślał. – Dodzwonił się pan do centrali, a ci z centrali z nikim pana nie połączyli.
Fine uśmiechnął się szyderczo i pokręcił głową.
– Ta linia omija centralę. Telefon zadzwonił na biurku oficera dyżurnego w biurze dyrektora. Conklin kazał mi zapamiętać ten numer i dzwonić tam tylko w razie niebezpieczeństwa.
Bourne potrząsnął Fine'em tak mocno, że zadzwoniły mu zęby.
– Idiota! Coś ty zrobił?
– Spłaciłem dług Aleksowi.
– Mówiłem ci, że go nie zabiłem. – Bourne zamarł. Nagle przyszło mu coś do głowy i w ostatniej rozpaczliwej próbie przeciągnięcia Fine'a na swoją stronę i zdobycia czegoś, co powiedziałoby mu, co knuł Conklin i dlaczego
go zamordowano, dodał: – Udowodnię panu, że to on mnie przysłał.
– Akurat. Już za późno…
– Wiem o NX 20.
Fine znieruchomiał i zaszokowany wytrzeszczył oczy. Zwiotczała mu
twarz.
– Nie – wychrypiał. – Nie, nie, nie!
– Powiedział mi. Alex mi powiedział. Dlatego mnie tu przysłał.
– Nikt by go do tego nie zmusił. Nikt! – Szok powoli mijał i do Fine'a zaczęło docierać, że popełnił straszliwy błąd.
Bourne kiwnął głową.
– Przychodzę jako przyjaciel. Znamy się z Aleksem od Wietnamu. Próbowałem to panu powiedzieć.
– Boże święty, dzwonił do mnie, gdy… gdy to się stało. – Fine przytknął rękę do czoła. – Słyszałem wystrzał!
Bourne chwycił go za kamizelkę.
– Weź się w garść, Leonardzie! Nie ma czasu na powtórkę. Krawiec spojrzał mu prosto w oczy. Zareagował na dźwięk swego imienia, jak większość ludzi.
– Tak. – Oblizał usta. Wyglądał jak ktoś budzący się ze snu. – Tak, rozumiem…
– Zaraz będą tu ci z agencji. Nie mogą mnie tu zastać.
– Tak, tak, oczywiście… – Zrozpaczony Fine potrząsnął głową. – Niech pan mnie puści, proszę… – Poprawił kamizelkę, ukląkł pod oknem i zdjął kaloryfer, za którym w ścianę wbudowano nowoczesny sejf. Pokręcił gałką, otworzył ciężkie drzwiczki i wyjął małą żółtą kopertę. Zamknął sejf, zamocował kaloryfer i podał kopertę Bourne'owi.
– Przesyłka dla Aleksa. Przyszła przedwczoraj wieczorem. Wczoraj rano Alex zadzwonił do mnie i spytał, czy już jest. Miał ją odebrać.
– Przesyłka od kogo?
Z głębi korytarza doszły ostre, rozkazujące głosy.
– Już są – powiedział Bourne.
– O Boże! – Ze ściągniętej twarzy Fine'a odpłynęła cała krew.
– Jest tu drugie wyjście?
Krawiec kiwnął głową i szybko wskazał mu drogę.
– Niech pan już idzie – szepnął. – Jakoś ich zatrzymam.
– Proszę wytrzeć twarz – rzucił Bourne.
Fine otarł zlane potem czoło i wyszedł do agentów, tymczasem Bourne pobiegł cicho brudnym korytarzem. Miał nadzieję, że krawiec wytrzyma, że agenci mu uwierzą, w przeciwnym razie byłby skończony. Wpadł do łazienki, dużo większej, niż się spodziewał. Po lewej stronie stary porcelanowy zlew, pod zlewem kilka puszek z farbą z przerdzewiałymi pokrywkami. Pod ścianą muszla klozetowa, obok muszli prysznic. Wszedł do kabiny, odszukał zamaskowane kafelkami wyjście, otworzył je, przecisnął się przez otwór i zamknął drzwiczki.
Podniósł rękę, pociągnął za starodawny łańcuszek do zapalania światła i gdy zapłonęła żarówka, stwierdził, że jest w wąskim przejściu, chyba już w sąsiednim budynku. Cuchnęło tam jak na wysypisku. Między toporne drewniane słupy powtykano czarne worki ze śmieciami, pewnie zamiast izolacji. Między workami przemykały szczury, nażarte gnijącymi resztkami wysypującego się na podłogę jedzenia.
W słabym świetle nagiej żarówki zobaczył metalowe drzwi wychodzące na zaułek za zakładem. Gdy ruszył w ich stronę, gwałtownie się otworzyły i wbiegło dwóch agentów z wycelowanymi w niego pistoletami.
Dwie pierwsze kule świsnęły mu tuż nad głową, gdyż zdążył ukucnąć, Błyskawicznie wstał i mocno kopnął w plastikowy worek, który trafił w nich i pękł na szwie. Zasypani śmierdzącymi odpadkami agenci cofnęli się, kaszląc, zasłaniając twarze i mrużąc łzawiące oczy.
Bourne roztrzaskał żarówkę i wąskie przejście pogrążyło się w ciemności. Zawrócił, pstryknął latarką, lecz w jej świetle zobaczył tylko nagą ścianę na drugim końcu korytarza. Gdzie ta klapa? Przecież była tam klapa! Jakim cudem…
Wtedy ją zobaczył i natychmiast zgasił latarkę. Agenci krzyczeli coś do siebie, próbowali odzyskać równowagę. Dobiegł do końca przejścia, ukląkł i wymacał metalowe kółko, które kilkanaście sekund wcześniej widział w mdławym świetle żarówki. Wsunął w nie zakrzywiony palec, pociągnął i klapa się otworzyła. Uderzył go zapach stęchłego, wilgotnego powietrza.
Bez chwili wahania spuścił w dół nogi, natrafił na szczebel drabiny, zszedł niżej i zamknął klapę. Doszedł go smród środka na karaluchy i ponownie zapaliwszy latarkę, zobaczył chropowatą cementową podłogę, usłaną ich ciałami jak poskręcanymi liśćmi. Poszperał w kartonach i skrzyniach, znalazł łom, podbiegł do drabiny i zablokował nim klapę. Blokada ledwo trzymała – uchwyty były za luźne – ale nic lepszego nie mógł zorganizować. Stąpając z chrzęstem po martwych karaluchach, wiedział, że potrzebuje tylko jednego: czasu na znalezienie zsypu czy szybu dostawczego, które były w większości budynków komunalnych.
Tamci dwaj zaczęli gwałtownie szarpać klapą. Wiedział, że łom nie wytrzyma, zaraz puści. Ale on dobiegł już do szybu, już był na krótkich schodach, które do niego prowadziły. Usłyszał głośny trzask i klapa się otworzyła. Gdy agenci zeskoczyli z drabiny, zgasił latarkę.
Był w pułapce. Gdyby spróbował dźwignąć podwójną klapę wmontowanych w strop drzwi, do środka wpadłoby światło i tamci zastrzeliliby go, zanim zdążyłby wyjść na chodnik. Dlatego zawrócił i po cichu zszedł na dół. Słyszał, jak kręcą się tam, szukając włącznika. Porozumiewali się półgłosem, krótkimi, urywanymi zdaniami, jak doświadczeni zawodowcy. Krok za krokiem poszedł przed siebie wśród walających się w piwnicy śmieci. On też szukał czegoś konkretnego.
Zapłonęło światło. Agenci już się rozdzielili i stali teraz naprzeciwko siebie.
– Ale chlew – mruknął jeden.
– Chuj z tym – odparł drugi. – Gdzie ten Bourne?
Z nijakimi, beznamiętnymi twarzami nie rzucali się w oczy. Jednakowe garnitury, jednakowe twarze – Bourne dobrze znał ludzi, jakich werbuje agencja. Wiedział, jak myślą i reagują. Chociaż dzieliła ich odległość kilku metrów, poruszali się jak bliźniacy. Zamiast zastanawiać się, gdzie jest, podzielili piwnicę na ćwiartki, które zamierzali metodycznie przeszukać. Nie mógł przed nimi uciec, ale mógł ich zaskoczyć.
Na jego widok zareagowaliby błyskawicznie. Na to właśnie liczył, dlatego szybko zajął odpowiednią pozycję, wchodząc do najbliższej skrzyni. Uderzył go silny, piekący zapach środków do dezynfekcji. Nie zważając na łzawiące oczy, pomacał wokoło ręką. Wierzchem dłoni dotknął czegoś obłego i zacisnął na tym palce. Puszka. Musiała wystarczyć.
Słyszał tylko bicie swego serca i cichutkie skrobanie siedzącego na skrzyni szczura. Agenci skrupulatnie przeczesywali piwnicę. Bourne czekał, cierpliwie i w napięciu. Szczur, jego czujka, nagle ucichł. Któryś z agentów musiał być tuż- tuż.
Читать дальше