– Przestań się mazać – złajał się ostro. Jasne, przecież Han Solo nigdy nie płakał.
Nagle usłyszał jakieś dźwięki. W czarnej ciszy doszedł jego uszu trzask gałęzi i skrzyp śniegu. Odgłosy zbliżały się od tyłu, coraz szybciej. Schować się? Może nieznajomy go minie. Nie, na pewno usłyszy, jak mu wali serce.
Pobiegł na oślep, potykając się o pniaki i przedzierając przez gęstwinę. Gałązka smagnęła go w policzek i zraniła ucho. Ból wywołał nową falę łez. Wtem poczuł, że ziemia ucieka mu spod nóg. Czepiał się gałęzi, skał, czegokolwiek, byle tylko nie zjechać po stromym zboczu. Pod sobą widział połyskującą wodę. Nie da rady. Las jest taki gęsty, stok taki stromy. I coraz bliżej trzaskają gałęzie.
Po prawej udało mu się wypatrzyć jakiś przesmyk. Wspiął się po skałach, które blokowały mu drogę, trzymając się korzeni jedną ręką, a drugą ciągnąc saneczki.
Przejście było kiepskie. Przypominało raczej dawny szlak dla koni, dróżkę wydeptaną między drzewami, zarośniętą teraz wrzecionowatymi gałęziami, które niczym groźne ramiona z długimi cienkimi palcami machały na niego. O ile mógł zobaczyć, ścieżka biegła w dół do rzeki, kilka razy po drodze ostro zakręcając. Przypominała mu ścieżkę, którą znał z gry wideo, wąską, niebezpieczną i zapchaną zaspami śniegu. Po takim śniegu trudno się wspinać, bo w każdej chwili można zjechać wbrew własnej woli. Zaraz, zaraz, zjechać? No i świetnie. Oczywiście to szalone i lekkomyślne, nikt nigdy by mu na coś takiego nie pozwolił, a już mama to by dostała zawału. Ale Timmy musi wydostać się z tej zaklętej krainy ciemności, a to jest jedyna droga.
Podskoczył na dźwięk złamanej gałązki, który rozległ się tuż-tuż. Przykucnął w trawie i śniegu. Chociaż było ciemno, widział schodzący w dół cień, który trzymał się brzegu, szedł plecami do Timmy’ego. Wyglądał jak olbrzymi robal, z wyciągniętymi mackami, które chwytają się korzeni i sterczących skał.
Timmy ustawił pomarańczowe saneczki na śniegu.
Wdrapał się na nie ostrożnie, bo stały niemal pionowo. Jeszcze raz obejrzał się nerwowo przez ramię. Cień się przybliżał. Wkrótce znajdzie się przy skałach. Timmy skierował saneczki na końską ścieżkę i pochylił się, prawie się na nich położył. Nie miał wyboru. Odepchnął się i sanki pomknęły w dół.
ROZDZIAŁ OSIEMDZIESIĄTY CZWARTY
Nick stał na skraju lasu, nerwy miał jak postronki. Latarka nie zapewniała dostatecznej widoczności. Gałęzie chwiały się na lekkim wietrze, który właśnie nadciągnął. Nocne ptaki wymieniały zawołania. Czarna postać zniknęła. Albo gdzieś się ukryła.
Pamiętał, że istnieje droga, która wije się przez las, niedaleko od miejsca, w którym się znajdował. Prowadziła do rzeki. Żałował, że zostawił dżipa, bo jadąc nim, miałby większe szansę. Pospieszył w stronę kościoła. Kiedy wsadzał broń do kabury, uświadomił sobie, że ma w kieszeni kurtki telefon komórkowy Christine. Świetnie, pomyślał, wyciągając go. Przynajmniej uniknie tych hien z mediów, jeśli nie skorzysta ze swojego radia w samochodzie.
Lucy odezwała się po drugim dzwonku.
– Lucy, tu Nick.
– Nick, gdzie ty jesteś? Tak się martwiłam.
– Nie mam teraz czasu wyjaśniać. Potrzeba mi ludzi i światła. Mocnych reflektorów. Zdaje się, że zagoniłem zabójcę w las, za starym kościołem. Prawdopodobnie zmierza ku rzece.
– Gdzie mam ci przysłać tych ludzi?
– Koło rzeki. Tam jest taka stara żwirowa droga, która skręca w las. Za Old Church Road, niedaleko od miejsca, gdzie znaleźliśmy Matthew. Wiesz, o czym mówię?
– To ta droga do Obściskiwalni?
– Obściskiwalni?
– Dzieciaki tak to nazywają. Jest tam polana, z której widać rzekę. Umawiają się tam na randki.
– Aha. To na pewno ta. Lucy, powiedz Halowi, żeby sam zdecydował, kogo wziąć.
– Dobra.
A jeśli to był włóczęga, który chował się w kościele przed zimnem? Znów zrobiłby z siebie głupca. Do diabła z tym. Ma to gdzieś, byle tylko znaleźć Timmy’ego.
Zatrzymał się przy oknie, kopnął na bok drewno i szkło i zaświecił latarką w otwór okienny. W pomieszczeniu na dole było łóżko, plakaty na ścianie, skrzynka z jedzeniem. No tak. Nagle światło wychwyciło łańcuch. Ktoś tu był więziony. Nick zobaczył komiksy, karty z baseballistami i dziecięcy płaszczyk. Płaszcz Timmy’ego. Bębnienie powróciło, obłędny wojenny taniec. Nie może mieć pewności, że to płaszcz Timmy’ego, przekonywał się słabo. Wiedział jednak, że tak jest. A więc tu trzymani byli chłopcy. Maggie miała rację. Potem zobaczył zakrwawioną poduszkę.
ROZDZIAŁ OSIEMDZIESIĄTY PIĄTY
Maggie słyszała, jak jakieś małe stworzenia przebiegają po suficie nad jej głową. Ziemia osypywała się na jej włosy, ale nie miała odwagi spojrzeć do góry. Odgarniała pajęczyny. Coś przebiegło jej drogę. I bez światła wiedziała, że to szczur. Było ich tu mnóstwo, kryły się po kątach, uciekały własnymi tunelami.
Było tak ciasno, że można było objąć pomieszczenie kilkoma snopami światła długopisu-latarki. Maggie odliczyła jedenaście stopni, które przeniosły ją w głąb ziemi, gdzie wilgoć stawała się coraz dokuczliwsza. Przestrzeń przypominała piwnicę, w jakiej niegdyś szukano schronienia przed burzą. Dziwne porównanie, biorąc pod uwagę, że rezydenci cmentarza nie musieli się już chronić przed piorunami. Poza grubą drewnianą półką i sporą skrzynią w rogu niczego tu nie było, tylko pajęczyny i szczurze odchody. Ani śladu Timmy’ego, ani śladu tunelu. Jak mogła tak się pomylić? Czyżby Stucky zniszczył także jej zawodowy instynkt? A jednak ktoś odgarnął śnieg sprzed drzwi i zakrył je brezentem. Czy coś tu jest, jakikolwiek znak, który pozwoli znaleźć Timmy’ego? Jeszcze raz rozejrzała się dokładnie, zatrzymując dłużej wzrok na skrzynce.
Przypatrzyła się jej z bliska. Była w bardzo dobrym stanie, z pewnością stała tu od niedawna. Na jej powierzchni znajdowało się tylko kilka grudek ziemi. Nawet wieko skrzynki przymocowane było nowymi gwoździami.
Maggie sięgnęła do kabury. Podważyła wieko, ale jej ręce były za słabe, żeby poradzić sobie z gwoździami. Znalazła w kącie złamany stalowy pręt i posłużyła się nim, żeby otworzyć skrzynię. Gwoździe zaskrzeczały, ale nadal trzymały mocno. Zjełczała woń wypełniła pomieszczenie. Maggie cofnęła się kilka kroków i znów spojrzała na skrzynię. Czy zmieściłoby się w niej ciało? Ciało dziecka? Widziała już ludzkie szczątki upchane w ciaśniejszych pojemnikach. Choćby Emmę Jean Thomas, którą Stucky wtłoczył do pojemnika na jedzenie na wynos i zostawił w śmietniku. Kto by się domyślił, że ludzkie płuca można zmieścić w tekturowym pojemniku wielkości kanapki?
Spróbowała podnieść skrzynię, mając nadzieję, że wydostanie ją na górę, ale dźwignęła ją ledwie na jakieś trzydzieści centymetrów. Nie pokona z nią jedenastu stopni. Ponownie podważyła wieko. Tym razem smród omal jej nie udusił. Wypluła latarkę, którą trzymała w zębach. Wstrzymała oddech i podjęła kolejną próbę.
Coś skrobnęło, zaszurało. Maggie rozejrzała się. Coś się ruszyło w ciemności. Coś większego od szczura. Padła na kolana, chwytając latarkę. Ścisnęła w dłoni metalowy pręt i uniosła go nad głową, w każdej chwili gotowa uderzyć. Wstrzymała oddech i nasłuchiwała. Ustał wszelki ruch, zapanowała cisza. Nagle drewniana półka pochyliła się do przodu i odsunęła od ściany. Maggie zobaczyła otwór na tyle duży, że mógł być wejściem do tunelu.
Читать дальше