Sięgnęli za klamki równocześnie, jakby czytali w swoich myślach. I znowu klamka z jej strony tylko zaskrzypiała.
– Cholera jasna – mruknął. – Muszę to naprawić. Poczekaj.
Szybko obiegł samochód, żeby otworzyć drzwiczki. Raptem zatrzymał się bez słowa. Jak zaczarowany patrzył na plamkę księżyca na twarzy anioła, która świeciła dziwnym wewnętrznym światłem.
– Nick, nic ci nie jest?
– Nic, nic. – Jak to możliwe, że ona tego nie widzi? Przeniósł wzrok. – Pójdę tylko… Sprawdzę kościół.
– Zaczynam się ciebie bać.
– Wybacz. To tylko… ten anioł. – Wyciągnął rękę, rzucając strumień światła na kamienną postać.
– Chyba nie ożywa o północy?
Wyśmiewała się z niego. Spojrzał na nią. Jej twarz była poważna, co tylko dodawało sarkazmu jej słowom. Ruszył drogą do kościoła. Nie oglądając się, powiedział:
– Pamiętaj, że jutro jest Halloween.
– Zdawało mi się, że odwołaliśmy go! – krzyknęła za nim.
Uśmiechnął się i ruszył przed siebie. Bez wiatru było nieznośnie cicho, tylko w oddali pohukiwała sowa.
Nick starał się koncentrować na tym, co robi, nie zwracając uwagi na czerń, która pożerała go z każdym krokiem. To śmieszne, że dopuścił do siebie stare, dziecinne lęki. W końcu był tamtej nocy na cmentarzu. Dotknął anioła, a koledzy tylko patrzyli, żaden nie miał odwagi pójść za jego przykładem. Już wtedy był nieostrożny i głupi, bardziej bał się tego, co powiedzą inni, niż konsekwencji swych czynów. A jednak, jeśli pamięć go nie zawodzi, ziemia się nie otworzyła i nie pochłonęła go, chociaż miał wtedy wrażenie, że tak właśnie się stanie. Słyszał wówczas ten upiorny jęk. Tylko on go słyszał.
Z tej strony kościoła, która sąsiadowała ze starą polną drogą, nie było żadnych śladów. Znaczyło to, że Adam i Lloyd nie raczyli nawet wysiąść z wozu. Przejechali obok, żeby nie skłamać, gdy meldowali mu, że tam byli. Ciekawe, czy w ogóle się zatrzymali. Nie miał żalu do Adama. To jeszcze dzieciak, chciał zrobić dobre wrażenie, dlatego się nie wychylał. Ale Lloyd… niech to szlag. Lloyd był po prostu leniwy.
Nick kopnął śnieg i brnął dalej przez nienaruszone zaspy. Przykucnął przy jednym z piwnicznych okien i zapalił latarkę, świecąc do wnętrza przez zgniłe deszczułki. Było tam pełno skrzyń poustawianych w sterty. Coś się poruszyło w rogu. Strumień światła omiótł wielkiego szczura, który uciekał do dziury w ścianie. Szczury, o Jezu. Nienawidził ich.
Przeniósł się do następnego okna i nagle usłyszał trzask drewna, który przeciął czarną ciszę. Oświetlił zabite okno tuż przed sobą. Spodziewał się, że zobaczy kogoś, kto przedziera się przez zgniłe belki. Mogło to być też zwierzę.
Jakiś brzęk, potem znowu trzask drewna i dźwięk tłuczonego szkła. To musi być gdzieś za rogiem. Chciał pobiec, ale grzązł w śniegu. Zgasił latarkę.
Pociągnął za broń, odbezpieczył ją. Hałas nie ustawał. Serce mu waliło. Już nic nie słyszał, niczego nie widział. Zwolnił, dobiegając do rogu. Czy ma zawołać? Wstrzymał oddech. Rzucił się naprzód z bronią wyciągniętą w czerń. Nic. Zapalił latarkę. Na śniegu leżały kawałki drewna i potłuczone szkło. Szpara miała najwyżej trzydzieści centymetrów szerokości i taką samą długość.
Wtedy usłyszał chrzęst stóp na śniegu. Snop światła latarki wychwycił małą czarną postać i pomarańczowy płomyk znikające za drzewami.
ROZDZIAŁ OSIEMDZIESIĄTY DRUGI
Maggie wpatrywała się w ziemię, szukała śladów na śniegu, świeżo wykopanych dziur. Timmy zniknął po pierwszych opadach śniegu. Jeśli tam gdzieś jest, na śniegu powinny być jakieś ślady. Jeśli tunel istnieje, gdzie do diabła jest do niego wejście?
Zerknęła na czarnego anioła usadowionego wysoko nad ziemią na płycie nagrobnej. Przewyższał wszystko, dominował, miał około półtora metra wysokości. Rozkładał skrzydła nad grobem w opiekuńczym geście. Złowieszcza figura, której moc wynika z samej tylko obecności.
Miniaturowa latarka Maggie śledziła napis wyryty na nagrobku: „Pamięci naszego ukochanego syna Nathana, 1906-1916”. Dziecko, oczywiście, to dlatego ma anioła stróża. Jej dłonie zanurkowały głęboko w kieszeniach spodni, aż wyczuła łańcuszek i medalik. Jej anioł stróż trzymany w ukryciu. Czy sceptykom też dana jest taka opieka? Ale jaki z niej sceptyk, skoro nosi przy sobie poświęcony medalik?
Lekki wietrzyk powiał zza drzew, które stały rzędem u końca cmentarza. Ogromne klony stanowiły początek gęstego lasu ciągnącego się aż do rzeki. Maggie wyobrażała sobie przerażonych niewolników, którzy w kompletnych ciemnościach uciekają stromym zboczem.
Gdzieś za nią coś zatrzepotało i pacnęło. Błyskawicznie odwróciła się. Coś się poruszyło. Miniaturowa latarka znalazła czarny cień czołgający się przy końcu rzędu grobów. Czy to człowiek? Zbliżała się powoli. Wsadziła rękę do kieszeni kurtki i położyła ją na rękojeści rewolweru. Rozpoznała czarny brezent, którym przykrywa się świeżo wykopane groby. Westchnęła i przypomniała sobie zaraz, że cmentarz był od lat nieużywany. Czyż nie tak mówił jej Adam?
Brezent leżał w dole, blisko linii drzew. Z tamtej strony było tylko kilka nagrobków. Maggie nie widziała dżipa ani drogi, tylko fragment dachu kościoła.
Brezent wyglądał na nowy, nie miał żadnych pęknięć ani śladów naprawy. W rogach trzymały go śnieg i kamienie, tylko jeden róg był wolny, bo kamień odsunięto na bok. Ktoś go odsunął, bo na pewno nie wiatr.
Maggie poczuła, że dłonie jej się pocą mimo zimna. Serce dudniło w uszach zbyt szybko i zbyt głośno. Powinna wrócić do samochodu i poczekać na Nicka. Mimo to pociągnęła za luźny róg i odsunęła plandekę. Nie potrzebowała więcej światła, żeby zobaczyć drzwi, wąskie i długie, z grubego drewna przegniłego wokół zawiasów i lekko wybrzuszonego na środku.
Podniosła się i rozejrzała po wzgórzu. Powinna poczekać. Pamiętaj o Stuckym, zbeształa się. Potem ni stąd, ni zowąd przypomniała sobie liścik:
Wiem o Stuckym.
Czy to kolejna pułapka? Nie, morderca nie mógł się jej spodziewać.
Chodziła tam i z powrotem, spoglądając na drzwi. Serce tak jej waliło, że nie mogła się skupić. Najpierw musi się uspokoić. Uda jej się.
Chwyciła za krawędź drzwi. Nie miały klamki. Pociągnęła, aż nieco ustąpiły. Były ciężkie, napinała mięśnie i kaleczyła palce, lecz nie zdołała ich otworzyć. Puściła je i po chwili szarpnęła raz jeszcze. Tym razem ustąpiły na dobre. W twarz uderzył ją zbutwiały zapach pleśni, mokrej ziemi, rozkładu.
Wpatrywała się w czarną dziurę. Maleńka latarka świeciła nie dalej jak na trzy kroki. Musiałaby być idiotką, żeby pakować się dalej z takim światłem. Wyciągnęła broń, ręka jej drżała. Obejrzała się za siebie, na wzgórze. Cisza. Ani śladu Nicka. Zaczęła schodzić powoli w głąb wąskiej czarnej otchłani.
ROZDZIAŁ OSIEMDZIESIĄTY TRZECI
Timmy ześliznął się i wpadł w gęste krzaki. Słyszał za sobą jakiś głos, czuł na plecach światło latarki. Nie miał odwagi obejrzeć się ani zatrzymać. Byle jak najdalej stąd. Trzymał się sanek, nie liczyło się już, że głupio wyglądają. Zatrzymywały go gałęzie, mniejsze smagały po twarzy. Potknął się, zakołysał, ale nie upadł. Starał się być cicho, ale nie mógł zapobiec trzaskom. W ciemności nie widział swoich stóp. Nawet niebo gdzieś zniknęło.
Zatrzymał się, żeby złapać oddech, oparł się o drzewo i dopiero wtedy zauważył, że nie nałożył płaszcza. Zęby mu szczękały. Serce mało co nie pękło. Otarł twarz i odkrył, że ma na niej krew i łzy. Bał się, cały był jednym wielkim strachem, ale, o dziwo, nie zagłuszało to jego myśli. Bo w głowie jedyna nadzieja, tak to ustalił i trzymał się tego.
Читать дальше