– Ale może my będziemy musieli, jeśli znajdziemy naszego faceta – odparłem.
– Jeśli znajdziemy Supermózga, stary, na pewno ich użyjemy.
Wspięliśmy się po stromych, kamiennych schodach i weszliśmy do budynku administracyjnego szpitala dla weteranów. Pokazano nam drogę do gabinetu dyrektora, pułkownika Daniela Schofielda.
Przywitał nas na progu małego pokoju. W środku zobaczyłem jeszcze dwóch mężczyzn i drobną blondynkę.
– Proszę wejść – powiedział.
Nie wyglądał na zachwyconego. Co za niespodzianka. W bardzo oficjalny sposób przedstawił Sampsona i mnie, potem swój personel. Nie ucieszył ich nasz widok.
– To pani Kathleen McGuigan. Jest przełożoną pielęgniarzy na „czwórce” i „piątce”. Tam będziecie panowie pracować. To doktor Padriac Cioffi, ordynator oddziału psychiatrycznego. I doktor Marcuse, jeden z naszych pięciu doskonałych terapeutów.
Marcuse raczył skinąć nam głową. Siostra McGuigan i Cioffi siedzieli jak posągi.
– Wyjaśniłem moim współpracownikom, że sytuacja jest delikatna. Mówiąc szczerze, nikomu się to nie podoba, ale rozumiemy, że nie mamy wyboru. Jeśli ten zabójca ukrywa się tutaj, oczywiście musi być złapany. Wszyscy się z tym zgadzamy. Zależy nam na bezpieczeństwie pacjentów i personelu.
– Był tutaj – odrzekłem. – Przynajmniej przez jakiś czas. I może nadal jest.
– Nie wierzę – wtrącił się Cioffi. – Panowie wybaczą, ale nie wyobrażam sobie tego. Znam wszystkich naszych pacjentów i zapewniam, że żaden nie jest groźnym przestępcą. To po prostu nieszczęśliwi ludzie.
– To może być ktoś z personelu – powiedziałem i spojrzałem nań uważnie, by zobaczyć, jak na to zareaguje.
– Nie przekona mnie pan.
Potrzebowałem ich pomocy, więc musiałem próbować zaprzyjaźnić się z nimi.
– Detektyw Sampson i ja wyniesiemy się stąd tak szybko, jak będzie to możliwe. Nie bez powodu przypuszczamy, że zabójca jest, albo przynajmniej był, pacjentem tego szpitala. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale jestem psychologiem. Studiowałem w Hopkins. Potem pracowałem w szpitalu McLeana i Instytucie Zdrowia Psychicznego. Myślę, że tu pasuję.
– Ja też – wtrącił się Sampson. – Byłem kiedyś bagażowym na dworcu Union. Mogę coś ładować i przewozić. Przydam się.
Nikt się nie roześmiał ani nie odezwał nawet słowem. Siostra McGuigan i doktor Cioffi popatrzyli na Sampsona z niechęcią. Najwyraźniej nie mieli poczucia humoru.
Musiałem przyjąć inną taktykę, żeby się z nimi dogadać.
– Czy w szpitalu jest anektyna? – zapytałem.
Cioffi wzruszył ramionami.
– Oczywiście. A dlaczego?
– Zabójca otruł nią swoich wspólników. Zna się na tym i najwyraźniej lubi patrzeć na ludzką śmierć. Jeden z gangów zniknął i obawiamy się, że też nie żyją. Detektyw Sampson i ja chcielibyśmy przejrzeć historię choroby każdego pacjenta i raporty pielęgniarzy. Potem zajmę się podejrzanymi przypadkami. Będziemy dziś pracować na pierwszej zmianie, od siódmej do piętnastej trzydzieści.
Pułkownik Schofieid skinął uprzejmie głową.
– Oczekuję od wszystkich pełnej współpracy z panami detektywami. W szpitalu może ukrywać się zabójca. To mało prawdopodobne, ale nie wykluczone.
O siódmej zabraliśmy się do roboty. Ja byłem doradcą do spraw zdrowia psychicznego, Sampson portierem. A kim był Supermózg?
Tego samego ranka gdzieś na piątym piętrze szpitala Supermózg był niesamowicie wkurzony na swojego lekarza. Ten durny, bezużyteczny palant nie pozwolił mu wyjść na miasto! Psychiatra chciał wiedzieć, co się dzieje, dlaczego pacjent ostatnio się zmienił? Co ukrywa?
Supermózg dostawał szału w swoim nędznym pokoiku. Tylko na kogo naprawdę się wścieka, oprócz lekarza? Zastanowił się nad tym, potem usiadł i napisał list z pogróżkami.
PAN PATRICK LEE
WŁAŚCICIEL MIESZKANIA
SZANOWNY PANIE
Nie rozumiem pana, do jasnej cholery! W dobrej wierze podpisafem naszą umowę najmu z uzgodnionymi poprawkami. Wywiązuję się z niej, a pan nie! Zachowuje się pan tak, jakby ta umowa nie istniała.
Przypominam, że jeśli bierze pan ode mnie pieniądze, pańskie mieszkanie jest moim domem.
Ten list będzie dowodem, że postępuje pan bezprawnie.
Niech pan przestanie przyklejać mi do drzwi kartki grożące eksmisją. Co miesiąc w terminie płacę czynsz!
Niech pan do mnie nie wydzwania, nie wydziera się tym swoim kantońskim dialektem i nie zawraca mi głowy.
Niech pan mnie nie dręczy!
Proszę po raz ostatni.
Niech pan przestanie znęcać się nade mną!
Natychmiast.
Bo inaczej ja się nad panem poznęcam!!!
Przestał pisać. Potem długo i dokładnie analizował treść dopiero co napisanego listu. Traci panowanie nad sobą. Lada moment wybuchnie.
Wyłączył komputer i wyszedł na korytarz. Jak zwykle przybrał minę debila. Otaczały go same czubki. W szlafrokach, na wózkach, nago.
Czasami, właściwie bardzo często, nie był w stanie uwierzyć, że tu przebywa. Ale o to właśnie chodziło. Nikt się nie domyśli, że jest Supermózgiem. Nikt go tutaj nie znajdzie. Nigdy. Był tutaj absolutnie bezpieczny.
A potem zobaczył detektywa Aleksa Crossa.
Kiedy wszedłem na „piątkę”, niemal usłyszałem, jak napina się cienka, czerwona linia między normalnym życiem i obłędem.
Oddział wyglądał typowo: wszędzie spłowiały róż i szarość, pęknięcia w ścianach, pielęgniarze z tacami lekarstw w kubeczkach, znerwicowani pacjenci w pasiastych piżamach i brudnych szlafrokach. Już to widziałem. Z wyjątkiem jednego: personel miał gwizdki, żeby w razie potrzeby wezwać pomoc. Zapewne zdarzały się tu ataki szaleńców.
Oddział psychiatryczny zajmował czwarte i piąte piętro. Na „piątce” było trzydziestu jeden weteranów w wieku od dwudziestu trzech do siedemdziesięciu pięciu lat. Uważano ich za niebezpiecznych dla siebie i otoczenia.
Zacząłem poszukiwania. Dwaj pacjenci pasowali do opisu Macdougalla: byli wysocy i potężnie zbudowani. Jeden nazywał się Cletus Andersen i nosił szpakowatą brodę. Po zwolnieniu z wojska podpadł policji w Denver i Salt Lake City.
Znalazłem go w świetlicy. Minęła dziesiąta, a on ciągle był w piżamie i brudnym szlafroku. Gapił się w telewizor na ścianie. Nie wyglądał na supersprytnego przestępcę.
W sali stało kilkanaście brązowych, plastikowych krzesełek i koślawy stolik do kart. W powietrzu wisiał gęsty dym papierosowy. Clete Andersen palił. Usiadłem obok, przed telewizorem, i skinąłem głową na powitanie.
Odwrócił się i wypuścił kółko z dymu.
– Nowy, zgadza się? – zapytał. – Zagrasz w bilard?
– Mogę spróbować.
Uśmiechnął się, jakby wziął to za żart.
– A masz klucze od sali bilardowej?
Wstał, nie czekając na odpowiedź. Albo może zapomniał, że o coś pytał. Wiedziałem z jego akt, że jest porywczy, ale teraz był na valium. Całe szczęście. Miał dwa metry wzrostu i ważył ponad sto dwadzieścia kilo.
W sali bilardowej było zaskakująco przyjemnie. Dwa wielkie okna wychodziły na plac ćwiczeń ogrodzony murem. Otaczały go klony i wiązy. W gałęziach drzew świergotały ptaki.
Byłem sam na sam z Andersenem. Czy ten wielki facet to Supermózg? Jeszcze nie wiedziałem. Gdyby walnął mnie kulą albo kijem bilardowym, to co innego.
Zagraliśmy ośmioma bilami. Nie był zbyt dobry. Celowo pudłowałem, żeby dać mu szansę, ale nie połapał się w tym. Miał szkliste oczy.
Читать дальше