A najgorsze było dopiero przed nami. Jakiś drań opowiedział mojej przyjaciółce o diecie z gotowanej ryby słodkowodnej, po której Welka zamknęła się w łazience na trzy godziny i wyszła stamtąd zdecydowanie chudsza, bledsza i z czarnymi workami pod oczami. Była zachwycona, ale jednak nigdy nie zaryzykowała powtórzenia eksperymentu.
Oddając honory kurzej nodze, z roztargnieniem śledziłam, jak Welka przebiera i sortuje papiery tworzące chaotyczny stos na jej łóżku. Sesja przeleciała nad naszymi głowami jak huragan nad młodym lasem – ktoś się złamał i został skreślony, ktoś ugiął się i czekało go drugie podejście, ale większość przetrwała, stojąc prosto, i delektowała się krótką przerwą, odrzuciwszy byle dalej konspekty, które już zdążyły się dokumentnie znudzić.
Część papierów Welka spopielała w miejscu, część układała na biurku, coś odsuwała na bok, by przejrzeć w wolnej chwili. Gdy moją uwagę przykuło stłumione rzężenie, było już za późno. Zdążyła zapoznać się z moim ostatnim arcydziełem.
Od razu powiem, że nigdy nie cierpiałam na nadmiar zdolności plastycznych, a to właśnie płótno było tego wyraźnym potwierdzeniem. Od samego początku wiadomo było, że praca tej skali jest ponad moje siły, ale natchnienie spłynęło na mnie i uparcie żądało ujścia, pragnąc uwiecznić węglem moją walkę na śmierć i życie z dogewskim potworem. Z całego krajobrazu bezsprzecznie podobała mi się tylko fontanna – bezkształtna kupa gruzów w tle. Drzewa i krzaki przypominały niepielone od zarania dziejów poletko marchewki, a kocie łby ulicy zmieniły się w chaotycznie leżące głazy, po których, jak kozice górskie, rześko skakali sobie uczestnicy wydarzeń. Mój przeciwnik przypominał przebitego szpilką, źle startego zębatego kleksa i robił wrażenie cokolwiek smętne. Przez godzinę męczyłam się nad autoportretem, by ostatecznie poddać się z myślą, że zmiana bohatera wyjdzie obrazowi na dobre i zamienić szpetną rozkraczoną babę w coś, co miało przedstawiać Lena. Nie wiem, jak mi się to udało, ale wampir i kudłak wyszli podobni do siebie jak bliźniacy. Twarze bohaterów były moim słabym punktem i próbując uzyskać maksymalne podobieństwo do oryginałów, przetarłam płótno na wylot.
– Wolha, obiecałaś, że już nie będziesz rysować! – z pretensją powiedziała Welka, niezdolna oderwać spojrzenia od arcydzieła.
Gazetka szkolna, której wykonanie powierzono mi dwa lata temu, wywołała niezwykłe zainteresowanie szerokiej widowni. Wiadomość o najnowszym numerze „Kuriera Nauk Czarodziejskich" (który do tej pory kurzył się przy drzwiach pokoju nauczycielskiego w dumnej samotności) obiegła Szkołę w jednej chwili. Numer poświęcony był Międzynarodowemu Świętu Czarodziejów i dedykowany mistrzom – założycielom Szkoły. Wbrew tradycji „KNC" odniósł niesamowity sukces. Każdy adept uznał za swój obowiązek zapoznać się z krótkimi biografiami, a oprócz nich z rysunkami przedstawiającymi portrety potężnych czarodziejów. Ci z nauczycieli, których honor ominął, wzdychali z ulgą i pozwalali sobie na krótkie, niepowstrzymane śmieszki przechodzące w grzmiący rechot. Pierwszy wykład się nie odbył – zachwyceni widzowie nie chcieli się rozejść, a tłum cały czas gęstniał. Przybiegł nawet mistrz. Ale jego podobizna, zamieszczona na pierwszej stronie, z jakiegoś powodu mu się nie spodobała. Zerwał owoc dwóch bezsennych nocy ze ściany, podarł go na malutkie kawałeczki, a potem, nie słuchając chóralnych głosów w obronie utalentowanej abstrakcjonistki, postawił mi jedynkę z zachowania.
– Muzy w tym koszmarze nie wyczaisz nawet na odległość. Myślę, że nie powinnaś tyle jeść przed snem – burknęła przyjaciółka.
Od wykładu o higienie żywienia uratował mnie Ważek, który zmaterializował się na środku pokoju, trzymając w ramionach gigantycznego indyka koloru niebieskawoczarnego. Głowa ptaka bezwładnie bujała się na cienkiej, nagiej szyi.
– Mam zakąskę! – dumnie oznajmił chłopak.
– Gdzie żeś go ukradł? – srogo spytała Welka.
Ważek zaczął pleść trzy po trzy. W jego opowieści zza każdego rogu wyglądały smoki i wilkołaki, staruszki-kudłaki, cmentarz, truposze żywe i nie całkiem, walka na śmierć i życie, naturalistycznie oddane rzężenie, fascynująca pogoń Ważka za biesami i biesów za Ważkiem, królowie i rycerze, do szeregów których jakoby dołączył, otrzymując jako nagrodę dodatkową zdechłego indyka. W środku tej koszmarnej opowieści do pokoju wpadł Enka, wysoki kościsty chłopak. Posłuchał trochę, prychnął i wygodnie rozsiadł się na bujanym krześle. Czarny kot Mruczek, szkolna maskotka, złodziejsko wślizgnął się przez uchylone drzwi i wpakował Ence na kolana.
– W każdym razie ptaszka nie wskrzesimy – filozoficznie skonkludował Ważek. – Kto jest za tym, by zwrócić go prawowitemu właścicielowi? Kto się wstrzymuje? No właśnie. Macie, skubcie.
Ja i Welka wpiłyśmy się w indyka jak dwa mole. W powietrzu zaczęły krążyć pióra. Czarny kot przewrócił się na grzbiet i z uczuciem uderzał w nie uzbrojonymi w pazury łapami.
– Trzeba go oparzyć – poradził Ważek, kręcąc się dookoła nas, ale nie wnosząc swojego wkładu w naszą działalność. – Zagotować wody i oblać.
– Lepiej zamknij drzwi.
– Zaczaruję.
– W żadnym razie! Przyciągniesz niezdrową uwagę któregoś z profesorów. Podeprzyj szczotką.
Oskubany indyk zmniejszył się dwukrotnie i okazał się mieć niezdrowy niebieskawy kolor. Zrodziło się we mnie koszmarne podejrzenie, że jakaś dobra starowinka pozwoliła ptaszkowi umrzeć śmiercią naturalną, a potem wyrzuciła w pokrzywy, skąd zgarnął go Ważek.
– To nic, oblepimy go gliną i wsadzimy w ognisko, może się upiecze – niezbyt pewnym głosem pocieszyła nas Welka. I w zamyśleniu dodała: – Tym bardziej, że ja i tak jestem na diecie…
Pobliski zagajnik od dawien dawna został przez nas zajęty na sabaty, ku wielkiemu niezadowoleniu mieszkańców sąsiedniej wioski. Już kilkakrotnie próbowali przyłączyć się do naszej zgranej paczki – z pochodniami, wiązkami chrustu i tłustym kapłanem, który nosowym głosem wieszczył plebsowi otwarcie sezonu polowań na wiedźmy.
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi, ale zanim zdążyliśmy spytać o personalia pukającego, zapachniało spalenizną i Temar przesączył się przez drzwi i szczotkę. Lśnił jak nowiutka moneta.
– Pierwsza sesja bez jednej poprawki! – radośnie ogłosił adept, nie zwracając uwagi na moje pochmurnie ściągnięte brwi. – Oj, oblejemy!
– Wyobrażam sobie – ze zrozumieniem westchnęła Welka. – Pamiętam, że po poprzedniej, nie tak bardzo udanej sesji, Szkołę wypełniły skaczące po ścianach mrakobiesy, materializowane przez ciebie pod wpływem dziesięciu kadzi elfiego piwa. I jakim cudem one wszystkie się w tobie zmieściły?!
– Drobiazg. O północy jest ogólny zlot magiczny na polu turniejowym, przed jutrzejszym Świętem Plonów. Wszyscy nauczyciele tam będą, nawet mistrz i cieć, zamiast którego postawią jakiegoś ghyra z naszych, a reszta będzie miała na głowie ważniejsze sprawy niż mrakobiesy. – Z nadmiaru emocji dość często korzystaliśmy z przekleństw trolli, oczywiście bez tłumaczenia.
Do drzwi znowu zapukano, ale nikt nie wszedł.
– Wolha Redna – natychmiast do rektora! – dźwięcznie poinformował głos dyżurnego.
Błyskawicznie wpakowałam do ust resztkę pomidora, jakoś strzepnęłam ze spodni pierze i udałam się, by stawić czoło losowi. Przyjaciele odprowadzili mnie współczującymi spojrzeniami.
Drzwi pokoju nauczycielskiego były uchylone i skrzypiący głos mistrza usłyszałam już na końcu korytarza.
Читать дальше