– Cóż, przy okazji popracuję nad tematem – spróbowałam zażartować.
– Ty jedziesz nie na praktykę! – nie wiadomo czemu wściekł się profesor, doskakując do mnie z taką furią że opadłam na fotel, a on zawisł nade mną, bryzgając śliną. – Jedziesz z zadaniem! Poważnym zadaniem! Żadnych opóźnień! Żadnych głupstw! Przyjeżdżasz, rozmawiasz z władcą i z powrotem! Jeżeli ci się uda. Dziecko, jesteś jeszcze zbyt młoda i głupia, by trzeźwo ocenić, co się dzieje. Wampiry, które od tylu lat mieszkały tuż obok nas, rozbestwiły się pobłażliwym traktowaniem i otwarcie mordują ludzi!
– Pitrimie, to nie zostało udowodnione – cicho wtrącił mistrz. W głosie starego maga wyczułam niepewność, która bardzo mi się nie spodobała.
– Będzie dowód, kiedy ona wróci… albo i nie wróci. Wtedy przynajmniej poznamy twarz wroga. I będziemy wiedzieli, że jest wrogiem. Dotychczas kodeks magów nie pozwalał nam krzywdzić wampirów i nakazywał bronić ich przed ludzkimi fanatykami. Nie przywiązywaliśmy wagi do bajek tępych wieśniaków, choć całe ich tłumy koczują pod strażnicami, błagając o obronę przed przebiegłymi krwiopijcami. Ale teraz to się zmieni. Wampiry zostaną skreślone z listy sojuszników i zrównane z resztą istot nadprzyrodzonych! Tyle! Rozmowa skończona. Pytania?
– Czemu ja? Jestem tylko adeptką!
– Rekomendacja twojego mistrza! – ryknął Pitrim, znowu demonstrując mi swój korpulentny zadek. – Natychmiast w drogę!
Adepci czekali na mnie pod chronionymi od podsłuchu drzwiami. Lekko zablokowałam podsłuchy telepatyczne i koledzy musieli zaspokajać swoją ciekawość zadając pytania (tych było sporo) i słuchając odpowiedzi (tu ich rozczarowałam).
– I co?
– Czego chcieli?
– Nie dręcz! O czym rozmawialiście?! Przybrałam zasmucony i zagadkowy wyraz twarzy.
Zapadła podniosła cisza, jak przed wynoszeniem ciała. Gdy doszła do dzwonienia w uszach, z westchnieniem przyznałam się.
– Zaproponowano mi zastąpienie Pitrima na stanowisku rektora, ale niestety musiałam odmówić – sprawy tego świata nie są dla mnie. W związku z tym poprosiłam o pozwolenie na udanie się do oddalonego klasztoru, gdzie spędzę resztę mych dni na modlitwach i umartwieniach. Żegnajcie, pewnie już nigdy się nie zobaczymy…
Twarze kolegów wyciągnęły się jak onuce po praniu. Pękając ze śmiechu, w podskokach zbiegłam po schodach, w biegu zakładając i zapinając kurtkę.
***
Kobyłka mnie o nic nie pytała. Za dwie kostki cukru pozwoliła założyć sobie siodło i po długich namowach ogłowie. Na drogę dostałam torbę z ubraniami, kawał chleba, bukłak z wodą (nieszczelny, czyli, można powiedzieć, praktycznie bez wody), woreczek z kaszą perłową i nie wiadomo po co tępy miecz z obluzowaną rękojeścią.
Droga lekko kładła się pod kopyta konika i bardzo ciężko pod moją wydelikaconą tylną część ciała. Szkoła została w tyle, nikt mnie nie żegnał – adeptów zawołano; na kolejny wykład. Stokrotka wkroczyła do jasnego lasku brzozowego i drzewa za moimi plecami złączyły się, odcinając jej drogę powrotną. Przede mną na poboczu nieruchomo stał człowiek w luźnej granatowej szacie obszytej złotem. Na jego piersi, trochę chwiejąc się na srebrnym łańcuszku, blado połyskiwał duży szmaragd.
Ściągnęłam wodze. Mistrz podszedł i dotknął ręką mojego kolana. Suche ciepło przebiło się przez cienkie spodnie.
– Odpowiem na twoje ostatnie pytanie, Wolho. Widzisz, istnieją problemy, do rozwiązania których nie nada się brutalna siła. Nie zaprzeczę, że byłbym dużo spokojniejszy, gdybyś była doskonałą wojowniczką i dyplomowaną magiczką. Ale w naszym przypadku nie ma to żadnego znaczenia, a zabitym wiedza i doświadczenia niewiele pomogły. Bo najstraszniejszy i najbardziej przebiegły potwór wszystkich czasów i narodów to… plotka. I właśnie z nią masz się zmierzyć. Wysyłam cię jako najmniej uprzedzoną adeptkę. Nigdy nie słuchasz starszych, nie wierzysz plotkom i pomówieniom; żeby cię przekonać, trzeba podsunąć ci prawdę pod nos, dać jej dotknąć i powąchać, ale potem już nikomu nie pozwolisz się sprowadzić z obranej drogi. Nie jesteś miękką gliną, którą można ukształtować na swój obraz i podobieństwo, ani woskiem, w którym odbijają się cudze słowa i myśli. Zawsze masz własne zdanie. I właśnie ono jest mi potrzebne. Chcę znać prawdę. Prawdę o tym, co dzieje się w Dogewie. I chcę usłyszeć ją od ciebie.
– Postaram się, mistrzu
– Nie przesadź. I zapamiętaj – jeśli nie wrócisz, zacznie się wojna.
Pomarzyć sobie może. Wrócę.
Niedługo było mi dane delektować się chłodną ciszą świerkowego lasu. Drzewa przerzedziły się, wyraźniejsza już ścieżka doprowadziła nas do szerokiej drogi opasującej dno miseczki. W polu za drogą pasł się spętany siwy rumak. Wampir cicho melodyjnie gwizdnął i koń ruszył w naszym kierunku, ciężko podrzucając związane przednie nogi. Stokrotka postawiła uszy. Wampir potargał końską grzywę, zdjął pęta i lekko wskoczył na siodło. Uniosłam się w strzemionach. Dogewa prawie zlewała się z horyzontem, odległa o jakieś dwadzieścia minut lekkiego galopu. Otaczały nas łąki, bezkresne, żyzne, na niektórych zagonach trawa wyrosła powyżej pasa, ale inne dokładnie wykoszono, widać też było ślady bydła. Dalej wiła się czarno-biało-ruda wstęga – krowy wracające z wodopoju.
Wampir nie zostawił mi czasu na szpiegowanie. Potrząsnąwszy wodzami, spiął konia do galopu. Musiałam iść jego śladem, chociaż gorsze niż galop Stokrotki są tylko wyścigi na wozach o kwadratowych kołach.
Po przejechaniu koło ćwierci wiorsty otaczającą dolinę drogą gwałtownie odbiliśmy w prawo. Teraz miasto leżało na wprost nas i wydawało się na wyciągnięcie ręki, ale odległość okazała się myląca – minęło już ponad pół godziny, Stokrotka była ciemna od potu i żółta od kurzu, a Dogewa zbliżyła się tylko troszeczkę. Wzdłuż drogi pojawiły się chałupy. Położone daleko od siebie, nie tak jak w ludzkich miastach, gdzie pomiędzy niektórymi domami trudno się przecisnąć bokiem. Za chałupami – wciąż te same łąki i pola, solidne stodoły, sady jabłoniowe i wiśniowe, malutkie strzępki różnokolorowych ogródków. I żadnych płotów. Nie ma nawet widocznej miedzy pomiędzy sąsiednimi gruntami. Miałam wiele pytań, ale mój przewodnik przez całą drogę nie obejrzał się ani razu. Tym niemniej, gdy Stokrotka traciła rytm i zaczynała zostawać z tyłu, również przytrzymywał wierzchowca. Gdzieniegdzie w polu migali zajęci pieleniem mieszkańcy, a z drogi cofały się duże smukłe psy szaropiaskowego koloru. Żaden nie szczeknął, nie zaczął gonić za kobyłą, ale ta denerwowała się wyraźnie i podejrzliwie strzelała okiem w kierunku monstrów o wielkich kłach spokojnie czekających na poboczu.
Pylistą drogę zastąpiły kocie łby i Stokrotka ożywiła się, energicznie dzwoniąc podkowami po kamieniach. Wjechaliśmy do miasta.
Tu budynki stały trochę gęściej, ale nadal nie tak, jak u ludzi. A i same domy były jakieś małe, jak gdyby tylko do nocowania, zrobione z niepomalowanych bali i pokryte dachówkami. Ani trochę niepodobne do miasta. Wszystko czyściutkie, pachnie kwiatami i świerkowymi igłami. Na poboczach – trawa. Dookoła – nienaruszony las, oczyszczono tylko ścieżki do dróg i budynków. W koronach drzew, a nawet wprost na dachach domów, zapomniawszy o bożym świecie, śpiewają ptaki. Pod nogami nie pętają się kurczaki ani świnie i tylko te dziwne psy bez obroży tęsknie odprowadzają podróżnego wzrokiem.
Читать дальше