Irving powiedział Farrowi, że wróci za godzinę, i by mieć pewność, że się nie zgubi, od czasu do czasu schodził do osłoniętych od wiatru zagłębień i zostawiał w śniegu odciski stóp, które mogły go potem doprowadzić z powrotem do grupy – albo grupę do niego. Idąc dalej na wschód i ciesząc się chwilą cudownej samotności, pogryzał twardego sucharka, starając się przy tym nie nadwerężać obluzowanych zębów. Kiedy wyjmował sucharka z ust, widział na nim ślady krwi. Choć wiecznie wygłodniały, Irving nie miał ostatnio apetytu. Przeszedł przez kolejne śnieżne zagłębienie, wrócił na twardy żwir, wdrapał się na kolejny smagany wiatrem wał i zatrzymał raptownie. W rozciągającej się przed nim dolinie poruszały się czarne punkty. Irving ściągnął zębami rękawicę i sięgnął do torby Male’a, wyciągając z niej jeden ze swych najcenniejszych przedmiotów, mosiężną lunetę, którą dostał od wuja, gdy wstąpił do marynarki wojennej. Wiedział, że jeśli przyłoży mosiądz do oka, metal natychmiast przymarznie do jego skóry, trzymał go więc tuż przed twarzą. W takich warunkach niełatwo było mu uzyskać wyraźny obraz, tym bardziej że ręce i dłonie drżały mu ze zmęczenia.
Okazało się, że to, co wziął początkowo za małe stado porośniętych futrem zwierząt, było grupą ludzi.
Myśliwi Hodgsona.
Nie. Ci ludzie mieli na sobie futrzane kurtki, podobne do tej, jaką nosiła lady Cisza. Zresztą grupa składała się z dziesięciu osób, a George miał ze sobą tylko sześciu ludzi. Poza tym Hodgson poszedł tego dnia na południe, wzdłuż wybrzeża, a nie w głąb wyspy.
Ta grupa miała też ze sobą sanie. Hodgson nie miał sań. W Obozie Terror w ogóle nie było takich małych sań.
Irving wyostrzył obraz w lunecie i wstrzymał oddech, starając się choć przez chwilę utrzymać swój ukochany instrument nieruchomo.
Te sanie ciągnie zaprzęg złożony co najmniej z sześciu psów.
Wniosek był prosty; albo byli to ratownicy ubrani jak Eskimosi, albo sami Eskimosi.
Irving musiał opuścić lunetę, przyklęknąć na jedno kolano i spuścić na moment głowę. Cały świat wirował mu przed oczami. Osłabienie fizyczne, które od kilku tygodni przezwyciężał wyłącznie siłą woli, w końcu wzięło nad nim górę, przenikało jego ciało niczym fale nudności.
To zmienia wszystko, pomyślał.
Ludzie wędrujący doliną – nadal go nie widzieli, zapewne dlatego, że miał na sobie czarny płaszcz, który zlewał się w jedno ze żwirem pokrywającym zbocze – mogli być myśliwymi z jakiejś eskimoskiej wioski położonej niedaleko na północ od tego miejsca. Gdyby tak było w rzeczywistości, stu pięciu rozbitków z Erebusa i Terroru mogłoby mówić o cudownym ocaleniu. Tubylcy albo by ich nakarmili, albo pokazali, jak zdobywać pożywienie w tej martwej krainie.
Być może jednak ci Eskimosi byli wojownikami, a włócznie, które nieśli ze sobą, przeznaczone były dla białych ludzi najeżdżających ich ziemie.
Porucznik John Irving wiedział, że tak czy inaczej jego obowiązkiem jest zejść do doliny, nawiązać kontakt z tubylcami i przekonać się, jakie są ich zamiary.
Złożył lunetę, schował ją między swetrami w swojej torbie i uniósłszy wysoko rękę – miał nadzieję, że dzikusy uznają ten gest za symbol pokojowych zamiarów – ruszył w stronę grupy ludzi, którzy na jego widok stanęli jak wryci.
CROZIER
69°37’42” szerokości geograficznej północnej, 98°41’ długości geograficznej zachodniej. 24 kwietnia 1848.
Trzeci i ostatni dzień wędrówki po lodzie był jednocześnie najtrudniejszy. W ciągu ostatnich sześciu tygodni Crozier pokonał tę trasę dwukrotnie, towarzysząc wyprawom ciągnącym większe sanie, lecz choć warunki były wtedy mniej sprzyjające, marsz sprawiał mu znacznie mniej trudności. Był zdrowszy. I znacznie mniej zmęczony.
Francis Crozier nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, ale odkąd wyzdrowiał po ciężkiej chorobie, którą przeszedł na początku stycznia, cierpiał na chroniczną bezsenność. Jako żeglarz, a później jako komandor Crozier zawsze szczycił się tym – podobnie jak większość komandorów – że potrzebował bardzo mało snu i budził się natychmiast, gdy ze statkiem coś się działo; gdy zmienił się kurs, gdy wiatr podniósł żagle, gdy podczas wachty na pokładzie słychać było tupot zbyt wielu stóp, gdy zmieniał się odgłos wody uderzającej o burty… cokolwiek.
Jednak w ciągu ostatnich tygodni z nocy na noc Crozier spał coraz krócej, aż doszło do tego, że przesypiał w ciągu nocy nie więcej niż godzinę lub dwie, a za dnia ucinał sobie krótką, półgodzinną drzemkę. Wmawiał sobie, że nie ma czasu na więcej, że musi dopilnować wielu spraw i wydawać liczne rozkazy, w rzeczywistości jednak był to jeden z objawów melancholii, która znów próbowała go zniszczyć.
Przez większość czasu jego umysł był otępiały. Crozier był inteligentnym człowiekiem o umyśle otumanionym chemicznymi produktami ubocznymi zmęczenia.
Praktycznie żaden z uczestników wyprawy nie mógł spać w pierwszym i drugim obozie na lodzie, bez względu na to, jak bardzo był zmęczony. Nie musieli rozbijać namiotów, bo te stały tu już od kilku tygodni, przymocowane na stałe do lodu i naprawiane na bieżąco przez kolejne grupy.
Trzyosobowe śpiwory ze skóry renifera były o wiele cieplejsze niż śpiwory uszyte z koców, a o przydziale tych lepszych decydowało losowanie. Crozier nie brał nawet udziału w losowaniu, kiedy jednak podczas pierwszej nocy spędzonej na lodzie wszedł do namiotu, który dzielił z dwoma innymi oficerami, zobaczył, że jego steward, Jopson, przygotował dlań śpiwór ze skóry renifera. Ani niedomagający Jopson, ani inni marynarze nie uważali za stosowne, by ich komandor musiał dzielić śpiwór z dwoma innymi, chrapiącymi, pierdzącymi i rozpychającymi się ludźmi – choćby innymi oficerami – a Crozier był wtedy zbyt zmęczony i wdzięczny, by się spierać.
Nie powiedział też Jopsonowi oraz innym marynarzom, że człowiek śpiący w śpiworze w pojedynkę marznie znacznie bardziej niż ten, który śpi z dwoma innymi. Ciała innych ludzi stanowiły jedyne źródło ciepła podczas mroźnych nocy.
Lecz Crozier nawet nie próbował spać nocą w obozach na lodzie.
Co dwie godziny wstawał i obchodził obóz, by sprawdzić, czy wachty zmieniają się o właściwej porze. Nocą podniósł się wiatr, a ludzie stojący na wachcie chowali się za naprędce wzniesionymi ścianami śniegu. Skuleni za owymi niskimi barierami nie zobaczyliby potwora z lodu dopóty, dopóki ten nie stanąłby przed nimi.
Tej nocy nikt go nie widział.
Kiedy Crozierowi udawało się w końcu zasnąć, śnił te same koszmary, które nawiedzały go podczas styczniowej choroby. Niektóre powtarzały się tyle razy – i budziły komandora – że znał je już na pamięć. Nastolatki rozmawiające z duchem. M’Clintock i jakiś inny mężczyzna patrzący na dwa szkielety w otwartej łodzi, jeden w pozycji siedzącej, w pełnym ubraniu, inny zamieniony w stertę nadgryzionych kości.
Maszerując za dnia, Crozier zastanawiał się, czy to on jest jednym z owych szkieletów.
Jednak zdecydowanie najgorszy był sen, w którym klęczał nagi przed ołtarzem w zakazanym kościele Memo Moiry, podczas gdy olbrzymi, nieludzki ksiądz – odziany w ociekającą wodą białą szatę, przez którą prześwitywało osmalone i okrwawione ciało ciężko poparzonego człowieka – pochylał się nad nim nisko i dmuchał mu prosto w twarz oddechem przesyconym smrodem padliny.
Читать дальше