W połowie marca, kiedy nie było jeszcze wiadomo, że Erebus przełamie się wkrótce na pół, kazał panu Honeyowi, cieśli z Terroru , oraz jego pomocnikom, Wilsonowi i Watsonowi, pracować dzień i noc nad projektem i budową sań, które mogłyby ciągnąć zarówno łodzie, jak i sprzęt.
Gdy tylko został ukończony pierwszy prototyp wielkich sań z dębowego drewna i mosiądzu, Crozier kazał ludziom wyjść na lód, by je wypróbowali i nauczyli się, jak najefektywniej je ciągnąć. Kazał takielarzom, sternikom, a nawet ludziom od topsli wprowadzać nieustannie różne poprawki do uprzęży, by działała ona jak najefektywniej, a zarazem dawała marynarzom maksimum swobody. Pod koniec marca gotowe były już nie tylko projekty, ale i sanie. Wydawało się wtedy, że najlepiej sprawdzi się projekt jedenastoosobowej uprzęży dla załogi ciągnącej większe sanie z łodziami i uprzęży siedmioosobowej, przeznaczonej dla załogi ciągnącej mniejsze sanie, obciążone jedynie sprzętem.
Sanie te przeznaczone były do pierwszego etapu podróży, czyli do przewiezienia sprzętu i zapasów na Ziemię Króla Williama. Crozier wiedział, że do czasu, kiedy będą opuszczać ten obóz, liczba chorych i zmarłych wzrośnie i nie wystarczy mu ludzi do obsadzenia wszystkich zaprzęgów, szczególnie tych jedenastoosobowych. Zakładał, że skorzystają wówczas wyłącznie z mniejszych sań, choć siłą rzeczy zwiększy się ładunek, jakie będą na nich wieźć, a ludzie w zaprzęgach wcale nie będą silniejsi ani zdrowsi niż teraz.
Pod koniec marca, gdy Erebus już dogorywał, obie załogi wychodziły na lód zarówno za dnia, jak i w ciemnościach, by uczestniczyć w wyścigach saniami, a tym samym uczyć się chodzenia w zaprzęgu i dobierać najlepiej zgrane zespoły. Nagrodami w owych wyścigach były złote i srebrne monety, i choć w prywatnym magazynie sir Johna stały skrzynie pełne szylingów i gwinei – sir John planował kupić mnóstwo pamiątek na Alasce, w Rosji i Chinach – owe złote i srebrne monety pochodziły z funduszy Francisa Croziera.
Crozier chciał wyruszyć w stronę Zatoki Baffina, gdy tylko dni zrobią się na tyle długie, by mogli pokonywać w świetle dziennym duże odległości. Wiedział zarówno z opowieści sir Johna, jak i z książki autorstwa George’a Backa, który czternaście lat wcześniej pokonał sześciusetpięćdziesięciomilowy odcinek dzielący ujście Rzeki Backa od Wielkiego Jeziora Niewolniczego – książka ta była w bibliotece Terroru , a teraz leżała w torbie z rzeczami Croziera na saniach – że szanse, by którykolwiek z nich przeżył i ukończył taką podróż, są nikłe.
Mogło się okazać, że nawet nie dadzą rady pokonać stu sześćdziesięciu mil dzielących Ziemię Króla Williama od ujścia rzeki. Trasa takiej wędrówki wiodła przez najgorszy przybrzeżny lód, w którym mogły pojawić się pasy otwartej wody, co zmusiłoby ich do porzucenia sań, i przez pokryte żwirem tereny samej wyspy, gdzie ciągnięcie ciężkich sań w wietrze i śniegu byłoby prawdziwą męczarnią.
Gdyby jednak udało im się dotrzeć w końcu do rzeki, stanęliby przed czymś, co Back opisał jako „mordercze pięćset trzydzieści mil ciągnące się przez martwą krainę, w której nie rośnie ani jedno drzewo” i są „aż osiemdziesiąt trzy wodospady i kaskady”. Crozier nie mógł sobie wyobrazić, by jego ludzie, wyczerpani kilkoma miesiącami wędrówki przez lód, mieli jeszcze dość sił, by stawić czoło osiemdziesięciu trzem wodospadom i kaskadom, nawet w najbardziej wytrzymałych łodziach.
Tydzień wcześniej Goodsir powiedział Crozierowi, że sok cytrynowy, jedyny środek przeciw szkorbutowi, który im pozostał, skończy się za niecałe trzy tygodnie lub wcześniej, w zależności od tego, ilu ludzi umrze do tego czasu.
Crozier wiedział, jak szybko dopadnie ich wszystkich szkorbut. Trasą dzielącą Terror od Ziemi Króla Williama szli głównie za dnia, wędrując po szlaku wyżłobionym i wygładzonym przez poprzednie grupy i żywiąc się połówkami zwykłych racji, i pokonywali w ciągu jednego dnia niewiele ponad osiem mil. Na trudnym przybrzeżnym lodzie lub na samej Ziemi Króla Williama zapewne nie przeszliby nawet połowy tej odległości. Kiedy zaczną chorować, ów dystans zmniejszy się być może nawet do jednej mili, a jeśli zabraknie wiatru, nie będą mieli sił, by wiosłować pod prąd rzeki. Niewykluczone, że za kilka miesięcy okaże się, że w ogóle nie zdołają ruszyć się z miejsca.
Jedyne czynniki, które działałyby na ich korzyść, gdyby zdecydowali się wędrować na południe, to niewielka, ale realna szansa, że być może od Wielkiego Jeziora Niewolniczego płyną już w ich stronę ekipy ratunkowe, i fakt, że im dalej zapuszczaliby się na południe, tym byłoby cieplej.
Crozier wolałby jednak pozostać na północnych szerokościach i wybrać dłuższą trasę na wschód i północ, ku półwyspowi Boothia i na drugą jego stronę. Wiedział, że istnieje tylko jeden stosunkowo bezpieczny sposób na osiągnięcie tego celu; najpierw musiał zabrać ludzi na Ziemię Króla Williama, przejść przez nią, później pokonać stosunkowo wąski pas otwartego lodu, osłonięty jednak przed najgorszą pogodą przez masyw wyspy, dotrzeć do południowo-zachodniego wybrzeża Boothii, potem posuwać się powoli na północ, wzdłuż krawędzi lodu albo po przybrzeżnej równinie, wreszcie przeprawić się przez góry do samej Fury Beach, licząc na każdym kroku owej wędrówki, że uda im się spotkać Eskimosów.
To była bezpieczna, ale i bardzo długa droga. Tysiąc dwieście mil, niemal o połowę więcej niż alternatywna trasa do ujścia Rzeki Backa.
Crozier wiedział też jednak dobrze, że jeśli wkrótce po dotarciu do Boothii nie spotkają przyjaźnie nastawionych Eskimosów, nie dotrwają do końca tej długiej podróży. Gotów był jednak zaryzykować i wyruszyć na północny wschód, by powtórzyć niezwykły wyczyn swego przyjacielą, Jamesa Clarka Rossa, który osiemnaście lat wcześniej pokonał wraz ze swą niewielką grupą dystans sześciuset mil, zostawiając po drugiej stronie półwyspu Boothia uwięziony w lodzie okręt Fury. Stary steward, Bridgens, miał całkowitą rację. John Ross wybrał najlepsze rozwiązanie, wędrując z saniami na północ, a potem przesiadając się do łodzi i płynąc do Cieśniny Lancastera, gdzie mógł spotkać statki wielorybnicze. Jego bratanek, James Ross, udowodnił, że możliwe jest przejście z saniami z Ziemi Króla Williama do Fury Beach.
***
Erebus wciąż dogorywał, kiedy Crozier wybrał najlepszych marynarzy pracujących w zaprzęgach – zdobywców największych nagród i ostatnich pieniędzy, jakie Francis Crozier miał na tym świecie – dał im najlepsze sanie i kazał panu Helpmanowi oraz panu Osmerowi zaopatrzyć tę superzałogę we wszystko, czego może potrzebować do sześciotygodniowego pobytu na lodzie.
Była to jedenastoosobowa załoga dowodzona przez pierwszego oficera z Erebusa , Charlesa Fredericka Des Voeux, i prowadzona przez olbrzymiego Magnusa Mansona. Wszyscy pozostali uczestnicy mogli odmówić udziału w tej wyprawie. Żaden tego nie zrobił.
Crozier musiał wiedzieć, czy w ogóle możliwe było ciągnięcie w pełni załadowanych sań przez tak długi czas i na tak długim odcinku. Jedenastu marynarzy wyruszyło w drogę po sześciu szklankach, 23 marca, w ciemnościach, w temperaturze trzydziestu ośmiu stopni poniżej zera i przy akompaniamencie radosnych okrzyków reszty załogi, która specjalnie na tę okazję zgromadziła się na lodzie obok statku.
Des Voeux i jego ludzie wrócili po trzech tygodniach. Żaden nie umarł, ale wszyscy byli wyczerpani, a czterej mieli poważne odmrożenia. Jedynie Magnus Manson – oprócz niezmordowanego Des Voeux – spośród członków jedenastoosobowego zaprzęgu nie wydawał się bliski śmierci z wyczerpania.
Читать дальше