W ciągu trzech tygodni zdołali przejść niecałe dwadzieścia osiem mil w linii prostej od Terroru i Erebusa . Des Voeux ocenił później, że aby pokonać tę odległość, musieli przewędrować w sumie ponad sto pięćdziesiąt mil, bo na otwartym lodzie nie dało się iść po prostej. Pogoda na północny wschód od ich obecnej pozycji była jeszcze gorsza niż w dziewiątym kręgu piekieł, w którym tkwili już od dwóch lat. Raz po raz na drodze stawały im wały lodowe. Niektóre miały ponad osiemdziesiąt stóp wysokości. Czasami trudno im było nawet utrzymać właściwy kurs, kiedy podczas krótkiego dnia chmury zakrywały słońce, a ciągu długiej, osiemnastogodzinnej nocy także i gwiazdy. Kompasy, oczywiście, były bezużyteczne w tak małej odległości od północnego bieguna magnetycznego.
Ze względów bezpieczeństwa zespół Des Voeux zabrał ze sobą aż pięć namiotów, choć marynarze zamierzali spać tylko w dwóch z nich. Noce na otwartym lodzie były jednak tak zimne, że wszyscy spali – jeśli w ogóle mogli spać – tylko w jednym. Pod koniec wędrówki nie mieli zresztą innego wyboru, bo cztery spośród pięciu namiotów zostały porwane lub poszarpane na strzępy przez porywisty wiatr.
Des Voeux sobie tylko znanym sposobem zmuszał marynarzy do dalszej wędrówki na północny wschód, ale każdego dnia wędrówka ta stawała się coraz trudniejsza; pogarszała się pogoda, coraz częściej musieli schodzić z trasy, by obejść wysokie wały lodowe, a ich sanie zostały poważnie uszkodzone podczas przeprawy przez poszarpane lodowe granie. Stracili dwa dni na naprawę sań, marznąc w wyjącym wietrze i oślepiającym śniegu.
Czternastego ranka pierwszy oficer postanowił zawrócić. Ponieważ został im już tylko jeden z pięciu namiotów, nie dawał swojej grupie większych szans na przeżycie. Próbowali kierować się w drodze powrotnej śladami własnych sań, ale lód był zbyt aktywny – przesuwające się lodowe płyty, nowe wały i ruchome góry lodowe zatarły wszelkie ślady. Des Voeux, najlepszy nawigator ekspedycji prócz samego Croziera, podczas krótkich chwil dobrej pogody ustalał ich pozycję za pomocą teodolitu i sekstansu, głównie jednak kierował się intuicją, obierając taki, a nie inny kurs. Oczywiście mówił swoim ludziom, że wie dokładnie, gdzie się znajdują. Później przyznał się Fitzjamesowi i Crozierowi, że był przekonany, iż miną statek co najmniej o dwadzieścia mil.
Kiedy podczas ich ostatniej nocy na lodzie wiatr porwał im ostatni namiot, marynarze zostawili swe śpiwory i maszerowali w ciemnościach na południowy zachód, ruszając się tylko po to, by nie zamarznąć. Wyrzucili dodatkowe zapasy żywności i ubrania, a sanie ciągnęli tylko dlatego, że potrzebowali wody, broni i amunicji. Coś wielkiego śledziło ich przez całą wyprawę. Widzieli to przez zasłonę śniegu i drobin lodu. Słyszeli, jak krąży w nocy wokół ich obozu.
Des Voeux i jego ludzie zostali dostrzeżeni na północnym horyzoncie, kiedy wciąż szli na zachód. Nie dostrzegli Terroru oddalonego o trzy mile na południe. Zauważył ich obserwator Erebusa , choć jego statek już wtedy nie istniał. Des Voeux i jego ludzie mieli ogromne szczęście, że ów obserwator, lodomistrz James Reid, przed świtem wspiął się na szczyt góry lodowej i obserwował horyzont przez lunetę.
Reid, porucznik Le Vesconte, doktor Goodsir i Harry Peglar ruszyli z grupą, która dogoniła ludzi Des Voeux i sprowadziła ich na Terror . Przeszli wtedy obok potrzaskanych desek, połamanych masztów i splątanego takielunku, wszystkiego, co zostało z Erebusa . Pięciu członków supergrupy Des Voeux nie mogło przejść ostatniej mili o własnych siłach; towarzysze musieli zaciągnąć ich na statek na saniach. Sześciu marynarzy, w tym sam Des Voeux, rozpłakało się na widok ich zniszczonego statku i domu.
Po tym trudnym doświadczeniu Crozier nie brał już pod uwagę wędrówki na północny wschód, na półwysep Boothia. Wysłuchawszy relacji Des Voeux i pozostałych uczestników wyprawy, zarówno Fitzjames, jak i Crozier uznali, że jeśli wyruszą w tym kierunku, tylko nieliczni spośród pozostałych przy życiu stu pięciu uczestników ekspedycji Franklina dotrą do półwyspu, nawet jeśli do tego czasu dni zrobią się dłuższe, a temperatura się podniesie.
Zostały im więc do wyboru tylko dwie możliwości: albo pozostać na statku, albo rozbić obóz na Ziemi Króla Williama i ewentualnie wyruszyć stamtąd na południe, do ujścia Rzeki Backa.
Następnego dnia Crozier zaczął przygotowywać plany ewakuacji.
***
Tuż przed zachodem słońca i przerwą na posiłek natknęli się na wielką dziurę w lodzie. Wszystkie zaprzęgi przystanęły, otaczając otwór. Czarny, pofalowany krąg był pierwszym skrawkiem otwartej wody, jaki widzieli od dwudziestu miesięcy.
– Nie było tu tego w zeszłym tygodniu, kiedy wieźliśmy pinki do obozu, komandorze – rzekł marynarz Thomas Tadman. – Widzi pan, jak blisko krawędzi są ślady płóz. Na pewno byśmy to zauważyli. Po prostu nie było tu tego.
Crozier skinął głową. To nie była zwykła połynia – tak Rosjanie nazywali otwory w lodzie, które nie zamarzały przez cały rok. Lód miał tutaj ponad dziesięć stóp grubości – był cieńszy niż pak otaczający Terror , ale i tak wystarczająco solidny, by zbudować na nim kamienicę – jednak wokół otworu nie było widać żadnych pęknięć ani śladów ścierania się lodowych płyt. Wyglądało to tak, jakby ktoś wziął olbrzymią piłę, podobną do tych, jakie przewozili na statkach, i wyciął w lodzie idealnie okrągły otwór.
Ale żadna piła nie przecięłaby tak równo lodu grubości dziesięciu stóp.
– Moglibyśmy zatrzymać się tutaj na obiad – zaproponował Thomas Blanky. – Spożyć posiłek nad brzegiem morza, że tak powiem.
Marynarze pokręcili głowami. Crozier zgadzał się z nimi – zastanawiał się, czy dziwny otwór i krąg czarnej wody także budził w nich jakiś bliżej nieokreślony niepokój.
– Zatrzymamy się za godzinę – powiedział. – Poruczniku Little, pańskie sanie poprowadzą.
Jakieś dwadzieścia minut później, kiedy słońce zniknęło za horyzontem, a na niebie zapłonęły pierwsze gwiazdy, szeregowcy Hopcraft i Pilkington, tworzący tylną straż pochodu, podeszli do Croziera, który maszerował obok ostatnich, piątych sań.
– Komandorze, coś za nami idzie – wyszeptał Hopcraft.
Crozier wyjął swą mosiężną lunetę, ułożoną przezornie w skrzynce na samej górze sterty bagaży, i przez minutę obserwował okolicę, podczas gdy sanie sunęły dalej.
– Tam, komandorze – powiedział Pilkington, wskazując zdrową ręką właściwy kierunek. – Może wyszedł z tej dziury w lodzie, komandorze. Jak pan sądzi? Bo Bobby i ja myślimy, że tak właśnie było. Może czekał tam pod wodą, aż przejdziemy, a potem wylazł za nami? Albo myślał, że zatrzymamy się tam na dłużej. Jak pan przypuszcza, komandorze?
Crozier nie odpowiedział. Widział potwora w lunecie, a właściwie tylko jego sylwetkę. Wydawała się biała jedynie dlatego, że na moment znalazła się na tle ciemnych burzowych chmur nadciągających z północnego zachodu. Kiedy stwór przechodził między serakami i lodowymi blokami, które pochód sań minął zaledwie dwadzieścia minut wcześniej, widać było wyraźnie, jaki jest wielki. Nawet gdy szedł na czworakach, był wyższy od Magnusa Mansona. Poruszał się zadziwiająco lekko i sprężyście jak na tak masywne zwierzę – jego ruchy przypominały raczej chód lisa niż niedźwiedzia. Po chwili potwór podniósł się i zaczął iść na dwóch nogach. W ten sposób poruszał się nieco wolniej niż na czworakach, ale i tak szybciej niż ludzie ciągnący sanie ważące dwa tysiące funtów. Górował teraz nad serakami, których szczytów Crozier nie dosięgnąłby nawet, wyciągając nad głowę rękę z rozłożoną lunetą.
Читать дальше