Nazajutrz, 23 kwietnia, wszyscy wstali o piątej rano. Było jeszcze ciemno, a słońce miało wzejść dopiero pięć godzin później, o dziesiątej. Dokuczliwy wiatr wciąż siekł marynarzy po twarzach, kiedy usiedli razem do śniadania.
Podczas podróży po lodzie marynarze mieli podgrzewać jedzenie w małych cynowych garnuszkach na kuchenkach opalanych eterem przechowywanym w butelkach, które wieźli ze sobą na saniach. Nawet gdy nie było wiatru, rozpalenie kuchenek i utrzymanie ognia było często bardzo trudne; przy wietrze, który wiał tego ranka, wręcz niemożliwe, nawet gdyby postanowili zaryzykować i rozpalić maszynki w namiotach. Uspokajając się więc nawzajem, że zupy, warzywa i mięsa Goldnera i tak już kiedyś zagotowano, ludzie po prostu wybierali łyżkami zamrożoną masę prosto z puszek. Byli wygłodzeni, a czekał ich długi dzień bardzo ciężkiej pracy.
Goodsir – a wcześniej także jego trzej nieżyjący już koledzy – rozmawiali z Crozierem i Fitzjamesem o potrzebie gotowania jedzenia z puszek Goldnera, szczególnie zup. Warzywa i mięsa, mówił Goodsir, rzeczywiście były już kiedyś gotowane, lecz zupy – głównie z pasternaku, marchewki i innych warzyw korzeniowych – zostały „skoncetrowane”, co oznaczało, że należy je rozcieńczyć wodą i zagotować.
Goodsir nie potrafił powiedzieć, jakaż to trucizna kryje się w niezagotowanych zupach Goldnera – a być może również w mięsie i warzywach – stale jednak przypominał wszystkim o potrzebie podgrzewania puszkowanego jedzenia, nawet podczas marszu przez lód. Te właśnie napomnienia były jednym z powodów, dla których Crozier i Fitzjames kazali przewieźć do Obozu Terror ciężkie żelazne piece z welbotów.
Jednak ani w pierwszym, ani w drugim obozie na lodzie nie było pieców, kiedy więc małe kuchenki na eter zawiodły, ludzie jedli konserwy na zimno – a nawet gdy udało im się rozpalić kuchenkę, paliwa wystarczało zazwyczaj tylko na roztopienie zamarzniętych zup, a nie zagotowanie.
Crozier uznał, że w tej sytuacji musi im to wystarczyć. Gdy tylko skończyli śniadanie, żołądek komandora zaczął ponownie burczeć z głodu.
Zgodnie z planem mieli zwinąć osiem namiotów z pierwszego obozu na lodzie, załadować je na sanie i przewieźć do Obozu Terror , na wypadek gdyby znów musieli wyruszyć wkrótce na lód. Jednak wiatr był za mocny, a ludzie zbyt wyczerpani już po jednym dniu i jednej nocy wędrówki. Po krótkiej naradzie z porucznikiem Little’em Crozier postanowił, że wystarczy, jeśli zabiorą z tego obozu tylko trzy namioty. Miał nadzieję, że trochę lepiej pójdzie im w obozie drugim.
Drugiego dnia wędrówki, 23 kwietnia 1848 roku, trzech ludzi z zaprzęgów opadło całkowicie z sił. Jeden z nich zaczął wymiotować krwią. Dwaj pozostali po prostu upadli na lód i nie mogli pracować do końca dnia. Jednego z nich trzeba było ułożyć na saniach i ciągnąć.
Nie chcąc zmniejszać liczby uzbrojonych strażników strzegących kolumny, Crozier i Little zajęli miejsca w zaprzęgach i ciągnęli sanie przez większość tego ciężkiego, niekończącego się dnia.
Wały lodowe, które pokonywali drugiego dnia przejścia, nie były szczególnie wysokie, a na lodzie ciągnęły się wyraźne i głębokie ślady płóz, lecz wiatr i niesiony wiatrem śnieg nie pozwoliły im skorzystać z tych dogodności. Ludzie idący w zaprzęgu nie widzieli następnych sań, które wyprzedzały ich zaledwie o piętnaście stóp. Żołnierze i uzbrojeni marynarze pełniący funkcję strażników musieli maszerować nie dalej niż jard lub dwa od sań, inaczej bowiem zgubiliby się w gęstej śnieżycy.
Kilka razy w ciągu dnia sanie prowadzące pochód – zwykle w zaprzęgu tym szedł Crozier lub Little – zjeżdżały z wyżłobionych w lodzie śladów i gubiły drogę. Wszyscy musieli się wtedy zatrzymać na kwadrans lub dwa, podczas gdy kilku ludzi wychodziło z zaprzęgu, przywiązywało się liną do sań, i odchodziło na lewo i prawo, szukając w lodzie przysypanych śniegiem wyżłobień.
Gdyby przy takiej pogodzie zgubili drogę na dobre, mogliby przypłacić to nie tylko stratą wielu godzin, ale i życiem.
Niektóre grupy ciągnące nawet cięższe ładunki pokonywały ten dziewięciomilowy odcinek w niecałe dwanaście godzin i przybywały do drugiego obozu na lodzie zaledwie kilka godzin po zachodzie słońca. Grupa Croziera przybyła tam sporo po północy, omal nie minąwszy obozu ukrytego w gęstych ciemnościach i śniegu. Gdyby nie Magnus Manson i jego niezwykle wyczulony słuch – stanowiący być może swego rodzaju rekompensatę za niemal zupełny brak inteligencji – dzięki któremu usłyszał trzepot namiotów szarpanych wiatrem, przeszliby obok swego schronienia i skrytki zjedzeniem.
Okazało się, że obóz drugi i tak został w znacznym stopniu zniszczony przez nieustający wiatr, który uniósł w ciemność lub rozerwał na strzępy pięć spośród ośmiu namiotów, choć wszystkie zostały przytwierdzone do lodu grubymi śrubami. Wyczerpani i wygłodzeni marynarze zdołali rozbić dwa spośród trzech namiotów zabranych z obozu pierwszego i ostatecznie czterdziestu sześciu ludzi, którzy tłoczyli się dotąd w ośmiu namiotach, zmieściło się w pięciu.
Ludzie pełniący tej nocy wachtę – szesnastu spośród czterdziestu sześciu – przeżyli prawdziwe piekło, dręczeni wiatrem, śniegiem i mrozem. Crozier trzymał straż między drugą i czwartą w nocy. Wolał się ruszać, niż siedzieć w namiocie, bo w swym jednoosobowym, zimnym śpiworze i tak nie zdołałby zasnąć, mimo że marynarze wokół niego leżeli stłoczeni jak śledzie w beczce.
Ostatni dzień na lodzie był zarazem najgorszy.
Wiatr przestał wiać tuż przed piątą rano, nie cieszyli się tym jednak długo, gdyż wraz z odejściem chmur burzowych temperatura spadła co najmniej o trzydzieści stopni. Kiedy porucznik Little dokonał pomiaru o szóstej rano, termometr wskazywał minus sześćdziesiąt cztery stopnie.
To tylko osiem mil, powtarzał sobie Crozier, ciągnąc tego dnia sanie. Wiedział, że pozostali myślą o tym samym. Tylko osiem mil, o całą milę mniej niż wczoraj. Ponieważ coraz więcej ludzi opadało z sił, tuż po wschodzie słońca Crozier kazał strażnikom odłożyć broń na sanie i wejść do zaprzęgów. Każdy, kto mógł iść o własnych siłach, ciągnął teraz sanie.
Pozbawieni ochrony wierzyli, że przy dobrej widoczności i tak w porę dostrzegą potwora. W dali widać już było brązową kreskę Ziemi Króla Williama – choć jeszcze wyraźniej prezentowała się linia gór lodowych strzegących dostępu do stałego lądu, ich poszarpane szczyty lśniły w słońcu niczym bariera wzniesiona z tłuczonego szkła – dzięki czemu mogli przynajmniej mieć pewność, że nie zgubią drogi i że potwór nie podkradnie się do nich niepostrzeżenie.
Bo potwór wciąż tam był. Widzieli go – małą kropkę oddaloną o kilka mil na południowy wschód od ich kolumny, poruszającą się znacznie szybciej niż oni. Nawet gdyby porzucili sanie i poderwali się do biegu, i tak by mu nie dorównali.
Kilka razy w ciągu tego dnia Crozier albo Little wychodził z zaprzęgu, wyciągał swoją lunetę i obserwował białe monstrum.
Potwór poruszał się na czworakach, oddalony od nich co najmniej o dwie mile. Z tej odległości wyglądał jak zwykły biały niedźwiedź, których tyle już zabili w ciągu ostatnich trzech lat – wyglądał tak do czasu, gdy stanął na tylnych łapach, uniósł łeb ponad otaczające go seraki i spojrzał w ich stronę.
Wie, że opuściliśmy okręty, pomyślał Crozier, spoglądając na potwora przez swoją miedzianą lunetę, pokrytą licznymi zadrapaniami i rysami, świadectwem wieloletniej służby na obu biegunach. Wie, dokąd idziemy. Chce być tam pierwszy.
Читать дальше