Dobry Boże, co by się stało, gdybym zabrał tylko kilka z nich?
Wiedział jednak, że teraz książki kryją ciemne inua statku śmierci. Niemal płacząc, oblał je olejem.
Wylawszy ostatnią kroplę paliwa na górny pokład, odrzucił pustąjuż beczkę na lód.
Muszę tam zejść jeszcze raz, ostatni, pokazał Ciszy. Ty idź już z dziećmi na lód, ukochana.
Zapałki były tam, gdzie je zostawił trzy lata wcześniej, w szufladzie biurka.
Przez sekundę był pewien, że słyszy skrzypienie koi i szelest zamarzniętych koców, kiedy mumia za jego plecami sięgnęła do niego. Słyszał, jak wysuszone ścięgna w martwej ręce napinają się i trzeszczą, gdy brązowa dłoń o za długich, żółtych paznokciach podniosła się powoli nad koję.
Crozier nie odwrócił głowy. Nie rzucił się do ucieczki. Nie obejrzał się za siebie. Trzymając w dłoni pudełko zapałek, powoli wyszedł ze swej kajuty, przestępując pasma czarnego prochu i plamy oleju.
Musiał zejść po głównych schodach, by rzucić pierwszą zapałkę. Powietrze było tutaj tak zatęchłe, że zapałka ledwie się zapaliła. Później jednak proch buchnął płomieniem, który ogarnął nasączoną olejem grodź, a potem popędził jednocześnie w stronę rufy i dziobu.
Choć wiedział, że wystarczyłoby w zupełności wzniecić pożar na najniższym pokładzie – po sześciu latach pobytu w arktycznej pustyni drewno wysuszone było na wiór – podpalił także proch rozsypany na dolnym i górnym pokładzie.
Potem zeskoczył z wysokości dziesięciu stóp na lodowe zbocze po zachodniej stronie statku i zaklął paskudnie, gdy jego postrzeloną nogę przeszył bolesny skurcz. Powinien był zejść po drabince sznurowej zawieszonej na burcie statku, co z pewnością zrobiła Cisza.
Kuśtykając jak starzec, którym wkrótce spodziewał się zostać, Crozier wyszedł na lód i dołączył do pozostałych.
***
Statek płonął niemal przez półtorej godziny, nim wreszcie zatonął. To był niesamowity widok. Pokaz fajerwerków na kole podbiegunowym.
Przyglądając się pożarowi, zrozumiał, że wcale nie musiał rozsypywać prochu ani rozlewać oleju. Drewno i płótno były tak wysuszone, że statek palił się niczym olbrzymia pochodnia lub jeden z pocisków zapalających, którymi przed laty miotał ze swego pokładu.
Terror zatonąłby tak czy inaczej za kilka tygodni lub miesięcy, wraz z nadejściem letnich roztopów. Otwór wyrąbany w poszyciu był jego śmiertelną raną.
Jednak nie to było powodem, dla którego Crozier postanowił go podpalić. Gdyby ktoś kiedykolwiek zapytał go o ten powód – choć był pewien, że nigdy do tego nie dojdzie – nie potrafiłby odpowiedzieć. Wiedział, że nie chce, by „ratownicy” z brytyjskich okrętów weszli na jego pokład, by zawieźli do domu makabryczne opowieści, którymi straszyliby obywateli Anglii i które dostarczyłyby panu Dickensowi lub Tennysonowi materiału do nowych dzieł. Wiedział też, że marynarze zawieźliby do Anglii nie tylko opowieści. To, co zawładnęło statkiem, było równie zabójcze i niebezpieczne jak zaraza. Widział to oczami swej duszy, wyczuwał wszystkimi ludzkimi zmysłami i zmysłami sixam ieua .
Prawdziwi Ludzie wznieśli radosny okrzyk, kiedy maszty statku runęły.
Wszyscy musieli cofnąć się o sto jardów. Terror wytopił w lodzie szeroki otwór – własny grób – i wkrótce po tym, jak zawaliły się płonące maszty i olinowanie, statek zaczął zanurzać się z sykiem i bulgotem w ciemnej wodzie, rozpoczynając swą ostatnią wędrówkę na dno morza.
Odgłosy pożaru obudziły dzieci, a płomienie tak rozgrzały powietrze na lodzie, że wszyscy – jego żona, naburmuszony Asiajuk, cycata Nauja, myśliwi, uśmiechnięty od ucha do ucha Inupijuk, nawet Taliriktug – zdjęli kurtki i ułożyli je na saniach kamatik .
Kiedy pokaz dobiegł końca, statek zatonął, a słońce zaczęło zniżać się nad południowym horyzontem, nadal pozostali na miejscu, pokazując sobie ze śmiechem kłęby pary i płonące deski rozrzucone po lodzie.
W końcu cała grupa ruszyła w stronę dużej wyspy, a potem mniejszych wysp, planując rozbić obóz dopiero na kontynencie. Słońce, które świeciło co najmniej do północy, wspomagało ich w marszu. Wszyscy chcieli już zejść z lodu i oddalić się od tego miejsca przed zapadnięciem nocy. Nawet psy przestały szczekać i warczeć, wydawało się, że ciągną sanie nieco mocniej, kiedy mijali małe wyspy. Asiajuk spał i chrapał na saniach, okryty futrami, dzieci były jednak wyspane i gotowe do zabawy.
Taliriktug wziął na lewą rękę rozbrykaną Kanneyuk, prawą zaś objął ramiona Silny-Ciszy. Kruk, wciąż niesiony na rękach przez swą matkę, próbował wyrwać się z jej uścisku i zmusić ją, by postawiła go na lodzie, gdzie mógłby próbować chodzić o własnych siłach.
Taliriktug zastanawiał się przez moment – nie po raz pierwszy – jak ojciec i matka bez języków nauczą upartego chłopca dyscypliny. Potem przypomniał sobie – nie po raz pierwszy – że należy teraz do jednej z tych nielicznych kultur na świecie, w której nikt nie próbuje karać upartych chłopców i dziewcząt. Kruk miał już w sobie inua jakiegoś przyzwoitego człowieka. Jego ojciec mógł więc tylko poczekać i przekonać się, jak przyzwoity jest ów człowiek.
Inua Francisa Croziera wciąż żywe i całe w Taliriktugu dobrze wiedziało, że jego życie będzie wypełnione biedą, cierpieniem i przemijaniem.
Ale nie musiało być samotne.
Obejmując Silne, starając się ignorować donośne chrapanie szamana, szamotaninę i gniewne posapywania rozdrażnionego syna oraz fakt, że mała Kanneyuk zsikała się właśnie na najlepszą letnią kurtkę swego ojca, Taliriktug i Crozier maszerował wytrwale przez lód w stronę stałego lądu na wschodzie.
***