Maszerowali przez cały dzień, zatrzymując się tylko o zachodzie słońca, by zjeść trochę zamarzniętego jedzenia z puszek. Zużyli już cały zapas solonej wieprzowiny i czerstwych sucharów. Tuż przed zachodem słońca lodowa ściana ciągnąca się wzdłuż wybrzeża Ziemi Króla Williama lśniła przez moment tysiącem świateł niczym wielkie, rojne miasto, by potem nagle okryć się ciemnością nocy.
Zostały im jeszcze cztery mile. Na saniach leżało już ośmiu marynarzy, w tym trzech nieprzytomnych.
Około pierwszej w nocy przeszli przez wielką lodową barierę oddzielającą stały ląd od paku. Wiatr nadal był słaby, ale wciąż spadała temperatura. Gdy zatrzymali się, by przygotować sanie do przeniesienia przez trzydziestostopową ścianę lodu – tutaj nie mogli liczyć na ułatwienia powstałe po przejściu poprzednich grup, gdyż bryły lodu spadające z okolicznych gór dawno już zasypały wyciosane przez marynarzy przejście – porucznik Little ponownie zmierzył temperaturę. Termometr pokazał minus osiemdziesiąt dwa stopnie.
Crozier od wielu godzin poruszał się i wydawał rozkazy, choć opadł z sił. Tuż przed zachodem słońca, kiedy po raz ostatni spojrzał na stworzenie biegnące przed nimi – potwór przechodził już wtedy przez barierę lodu, pokonując ją kilkoma długimi susami – zdjął na moment rękawice i rękawiczki, by zanotować coś dzienniku pokładowym. Zapomniawszy włożyć rękawice z powrotem, sięgnął ponownie po lunetę, a czubki palców jednej ręki i wnętrze dłoni drugiej natychmiast przymarzły do metalu. Gdy odruchowo cofnął ręce, zerwał warstwę skóry z czterech palców prawej ręki i spory kawałek skóry wraz z mięsem z lewej dłoni.
Takie rany nie goiły się łatwo w arktycznych warunkach, szczególnie u kogoś, kto miał już pierwsze objawy szkorbutu. Crozier odwrócił się od swych podwładnych i zwymiotował z bólu. Piekący ból uszkodzonych palców i dłoni wzmagał się podczas długiej nocy wypełnionej ciągnięciem, pchaniem, podnoszeniem i szarpaniem. Na mięśniach rąk i ramion komandora pojawiły się siniaki znaczące miejsca, gdzie z ogromną siłą wrzynały się pasy uprzęży.
Kiedy około pierwszej trzydzieści w nocy pokonywali ostatnią barierę, mozoląc się pod rozgwieżdżonym i zabójczo zimnym niebem, Crozier zastanawiał się przez moment, czy nie zostawić tu sań i nie przejść do Obozu Terror już bez obciążenia. Rankiem inni ludzie mogli tu wrócić i przeciągnąć sanie przez milę zamarzniętego żwiru i śniegu, która wciąż dzieliła ich od obozu.
Francis Crozier myślał jeszcze jednak na tyle trzeźwo, by natychmiast odrzucić to rozwiązanie. Oczywiście, mógł zostawić sanie – nie zrobiła tego do tej pory żadna inna grupa – i jak najszybciej przejść do obozu, ale wówczas na zawsze straciłby szacunek wszystkich swoich marynarzy i oficerów.
Choć ból przenikający poranione dłonie sprawiał, że raz za razem wymiotował na lód – mniej oszołomiona część umysłu Croziera zauważyła, że wymiociny są całkiem płynne i czerwone – wciąż wydawał rozkazy i pomagał przeciągać sanie przez lodową barierę aż na zamarznięty przybrzeżny żwir.
Gdyby nie świadomość, że mróz zerwie mu skórę z ust podobnie jak wcześniej z dłoni, Crozier upadłby na kolana i pocałował stały ląd, gdy wreszcie ostatnie z sań zazgrzytały o nierówną, kamienną powierzchnię.
W Obozie Terror płonęły pochodnie. Crozier prowadził zaprzęg pierwszych sań, kiedy zbliżali się do obozu. Wszyscy starali się trzymać prosto – albo przynajmniej nie chwiać się zbytnio – gdy pokonywali ostatnie kilkaset jardów, ciągnąc za sobą sanie obciążone zapasami i ciałami ich nieprzytomnych towarzyszy.
Przed namiotami czekali na nich jacyś ludzie. Crozier wzruszył się ich troską, pewien, że tych kilkunastu marynarzy, których widział w blasku pochodni, chciało już wysłać ekipę ratunkową na poszukiwania spóźnionego komandora oraz jego towarzyszy.
Gdy jeszcze raz naparł mocniej na uprząż, pokonując ostatnie sześćdziesiąt stóp dzielące ich od światła pochodni, przygotował w myślach jakiś drobny żarcik na powitanie – coś o tym, że zarządza ponownie Boże Narodzenie, i że wszyscy będą mogli spać przez tydzień – lecz wówczas komandor Fitzjames i kilku oficerów uczyniło kilka kroków do przodu, wychodząc im naprzeciw.
Crozier zobaczył wtedy ich oczy: oczy Fitzjamesa i Le Vesconte’a, Des Voeux, Coucha i Hodgsona, oczy Goodsira i innych. Natychmiast zrozumiał – być może dzięki niezwykłemu darowi, o którym mówiła Memo Moira, a może dzięki instynktowi dowódcy – że coś się wydarzyło i że nic będzie już takie, jak to sobie zaplanował i wymarzył. Nigdy.
IRVING
69°37‘42” szerokości geograficznej północnej, 98°40‘58” długości geograficznej zachodniej. 24 kwietnia 1848.
Stało przed nim dziesięcioro Eskimosów; sześciu mężczyzn w bliżej nieokreślonym wieku, jeden bezzębny starzec, jeden chłopiec i dwie kobiety. Jedna kobieta była stara, miała obwisłą, pomarszczoną twarz, druga zaś była bardzo młoda. Może to matka i córka, pomyślał Irving.
Wszyscy byli niscy; głowa najwyższego spośród mężczyzn ledwie sięgała podbródka wysokiego porucznika. Dwaj ściągnęli z głów kaptury, odsłaniając strzechy czarnych włosów i gładkie twarze, pozostali jednak patrzyli na niego z głębi kapturów. Brzegi kilku kapturów obszyte były gęstym, śnieżnobiałym futrem, zdartym zapewne z lisa polarnego, inne nieco ciemniejszym i twardszym – Irving przypuszczał, że jest to futro rosomaka.
Wszyscy mężczyźni, prócz chłopca i starca, trzymali w dłoniach broń – harpun albo krótką włócznię z kamiennym lub kościanym ostrzem – lecz nawet gdy Irving zbliżył się do nich, pokazując puste dłonie, żaden z mężczyzn nie podniósł broni ani nie skierował ku niemu ostrza. Eskimosi – myśliwi, jak sądził Irving – stali swobodnie, na rozstawionych lekko nogach, a najstarszy z nich przytrzymał w miejscu sanie i tulił do siebie chłopca. Sanie – znacznie mniejsze i lżejsze od najmniejszych, składanych sań z pokładu Terroru – ciągnięte były przez zaprzęg złożony z sześciu psów. Psy szczekały i warczały, obnażając ostre kły, dopóki starzec nie uciszył ich kilkoma ostrymi słowami i kijem, który trzymał w ręce.
Zastanawiając się, jak nawiązać komunikację z tymi dziwnymi ludźmi, Irving przyglądał się jednocześnie ich ubraniom. Kurtki mężczyzn były krótsze i ciemniejsze niż kurtka lady Ciszy i jej zmarłego towarzysza, ale także wykonane z futra. Irving pomyślał, że pewnie zostały zrobione ze skóry karibu lub futra lisów; z kolei sięgające kolan spodnie bez wątpienia uszyte zostały z niedźwiedziego futra. Wysokie buty niektórych Eskimosów także wyglądały na uszyte ze skóry karibu, inne jednak wydawały się bardziej miękkie i elastyczne. Z foczej skóry?
Rękawice bez wątpienia zostały wykonane z takiej właśnie skóry i wydawały się znacznie cieplejsze i elastyczniejsze od rękawic Irvinga.
Irving przesunął spojrzeniem po twarzach sześciu młodszych mężczyzn, by przekonać się, który z nich jest przywódcą grupy, ale wcale nie było to oczywiste. Oprócz starca i chłopca z całej grupy wyróżniał się tylko jeden Eskimos, dojrzały mężczyzna z odsłoniętą głową, na której nosił pasek z białego futra karibu. Miał też wąski pasek, z którego zwieszały się różne dziwne przedmioty, a na rzemieniu na szyi nosił coś w rodzaju sakiewki. Irving natychmiast przypomniał sobie biały amulet w kształcie niedźwiedzia polarnego noszony przez lady Ciszę.
Читать дальше