– Nikt nie odbiera. Może się już rozniosło, że jakaś wariatka z Edynburga zawraca wszystkim głowę.
Rebus zmiął w dłoniach kartkę i rzucił ją przez ramię w kierunku kosza.
– Może zaczynamy się gubić – stwierdził. – Zróbmy sobie przerwę.
Wylie poszła do piekarni po pączka, Rebus postanowił się przejść. Okolice wokół St Leonard’s nie dawały pod tym względem wielkiego wyboru. Można było albo zapuszczać się w osiedla mieszkaniowe, albo spacerować po Holyrood Road wśród pędzących samochodów, z Salisbury Crags w tle. Rebus zdecydował się wkroczyć w labirynt wąskich uliczek między St Leonard’s a Nicolson Street. Po drodze wstąpił do sklepiku, kupił puszkę irn-bru i, popijając, kluczył po zaułkach. Zwykle pił to jako skuteczne lekarstwo na kaca, tym razem miało mu pomóc zwalczyć ochotę na prawdziwego drinka: piwo i whisky w jakimś zadymionym wnętrzu, z telewizorem za barem nastawionym na relację z wyścigów konnych… Wszystko to czekało na niego w barze Southsider, jednak by uniknąć pokusy, na wszelki wypadek przeszedł na drugą stronę ulicy. Na chodniku szalały grupki dzieci, głównie pochodzenia azjatyckiego. Wyszły już ze szkoły i teraz roznosiła je energia i dziecięca pomysłowość. Zastanowił się, czy i jego zbytnio nie ponosi wyobraźnia… Bo tak też mogło być: doszukuje się spisku tam, gdzie go w ogóle nie ma. Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i karteczkę z zapisanym numerem.
Kiedy ktoś odebrał, poprosił o połączenie z Jean Burchill.
– Jean? – Zatrzymał się. – Tu John Rebus. Niewykluczone, że dzięki tym twoim trumienkom natrafiliśmy na ważny ślad. – Przez chwilę słuchał. – Teraz nie mogę rozmawiać. – Rozejrzał się. – Jestem w drodze na spotkanie. Jesteś wolna dziś wieczór? – Znów przez chwilę słuchał. – No to szkoda. A może tak na jednego przed snem? – Rozpromienił się. – O dziesiątej? W Portobello, czy na mieście? – Kolejna przerwa. – Tak, skoro masz spotkanie, to rzeczywiście na mieście będzie lepiej. Potem cię odwiozę do domu. To o dziesiątej w muzeum? W porządku, na razie.
Rozejrzał się. Był na Hill Square i na płocie obok zauważył tablicę informacyjną. Wynikało z niej, że stoi przed tylnym wejściem do Domu Lekarza. Niepozornie wyglądające drzwi prowadziły do części budynku mieszczącej stałą Wystawę Historii Medycyny im. Sir Julesa Thoma. Sprawdził podane godziny otwarcia i rzucił okiem na zegarek. Do zamknięcia zostało jeszcze dziesięć minut. A niech tam, pomyślał, i pchnął drzwi.
Znalazł się na typowej klatce schodowej. Na pierwszym piętrze był wąski podest z dwojgiem drzwi naprzeciwko siebie. Wyglądało to tak, jakby mieściły się za nimi prywatne mieszkania, poszedł więc piętro wyżej. Kiedy wkroczył na teren wystawy, dzwonek alarmowy przy drzwiach dał znać obsłudze, że pojawił się nowy gość.
– Był pan już kiedyś u nas? – spytała pracownica, a on zaprzeczył ruchem głowy. – Więc tak: czasy współczesne znajdują się piętro wyżej, a tu po lewej jest dział dentystyczny…
Podziękował jej, a ona zostawiła go w spokoju. Poza nim w sali nie było nikogo, w każdym razie nikogo nie było widać. Spędził pół minuty w dziale dentystycznym, myśląc, że w ciągu tych kilkuset lat technika dentystyczna wcale się tak bardzo nie zmieniła. Główna ekspozycja muzealna zajmowała dwa piętra i była bardzo bogata. Większość eksponatów umieszczono w dobrze oświetlonych szklanych gablotach. Zatrzymał się chwilę przed modelem będącym repliką starodawnej apteki, potem podszedł do naturalnej wielkości figury przedstawiającej doktora Josepha Listera pochylonego nad listą wprowadzonych przez siebie innowacji, wśród których najbardziej znane były metody dezynfekcji rozpylonym karbolem i zastosowanie sterylnego katgutu. Nieco dalej natrafił na gablotę z portfelem zrobionym ze skóry Burke’a. Przypomniało mu się oprawione w skórę podręczne wydanie Biblii, które jako dziecko dostał w prezencie urodzinowym od jednego z wujków. Obok portfela leżał odlew gipsowy głowy Burke’a – z wciąż widocznymi na szyi śladami po katowskim sznurze – i głowy jednego z jego wspólników, Johna Brogana, który pomagał mu transportować zwłoki. O ile głowa Burke’a wyglądała normalnie, miała włosy przyczesane i twarz spokojną, o tyle na twarzy Brogana widać było wyraz cierpienia. Skórę na dolnej szczęce miał ściągniętą, a jego pękata różowa czaszka była niekształtna.
Obok znajdował się portret patologa Knoxa, który przyjmował od nich jeszcze ciepłe zwłoki.
– Biedny ten Knox – odezwał się głos za plecami. Rebus obejrzał się i zobaczył stojącego tuż za nim starszego mężczyznę w pełnej wieczorowej gali, łącznie z muszką, szerokim czarnym pasem i lakierkami. Chwilę potrwało, nim go rozpoznał: profesor Devlin, sąsiad Flipy. Devlin przesunął się bliżej gabloty, nie odrywając wzroku od wystawionych eksponatów. – Długo się zastanawiano, ile on naprawdę wiedział.
– To znaczy, czy wiedział, że Burke i Hare są mordercami?
Devlin kiwnął głową.
– Osobiście nie mam cienia wątpliwości, że musiał wiedzieć. W owym czasie niemal wszystkie ciała trafiające do anatomopatologów były już od dawna zimne. Zwożono je do Edynburga z całej Wielkiej Brytanii – niektóre przypływały Union Canal. Rezurekcjoniści, jak zwano złodziei zwłok, na czas transportu peklowali ciała w whisky. Był to całkiem dochodowy biznes.
– A potem jeszcze ktoś to whisky wypijał?
Devlin parsknął.
– Poczucie oszczędności nakazywałoby, by tak – powiedział. – Jak na ironię losu, zarówno Burke, jak i Hare przybyli do Szkocji za chlebem w ramach migracji zarobkowych. Zatrudniono ich przy budowie Union Canal. – Rebus przypomniał sobie, że Jean mówiła mu coś podobnego. Devlin przerwał i wetknął palec za pas na brzuchu. – No, ale biedny ten Knox… Był na swój sposób geniuszem. Nigdy nie udowodniono mu współudziału w morderstwach. Natomiast potępił go Kościół i to była jego tragedia. Proszę pamiętać, że dla Kościoła ciało ludzkie było nietykalną świątynią. I dlatego znaczna część kleru występowała przeciwko jakimkolwiek badaniom, uznając je za świętokradztwo. No i zaszczuli biednego Knoxa.
– I co się z nim stało?
– Według pisemnych przekazów, zmarł na apopleksję. Hare, który na procesie zeznawał jako świadek koronny, musiał uciekać ze Szkocji. Ale nawet poza Szkocją nie był bezpieczny. Oblano go wapnem i dokończył żywota jako ślepy żebrak na ulicach Londynu. O ile mi wiadomo, w Londynie jest nawet pub Pod Ślepym Żebrakiem, ale nie wiem, czy to ma jakiś związek…
– Szesnaście morderstw – zadumał się Rebus – i to na tak niewielkim terenie jak Port Zachodni.
– Trudno sobie wyobrazić, żeby coś takiego mogło się zdarzyć w dzisiejszych czasach, prawda?
– W dzisiejszych czasach dysponujemy laboratoriami kryminologicznymi, rozwiniętą patologią…
Devlin wyciągnął palec zza pasa i uniósł go teatralnym gestem.
– Otóż to – powiedział. – A gdyby nie działalność Rezurekcjonistów i takich ludzi jak Burke i Hare, to do dziś nie mielibyśmy pojęcia o patologii.
– Czy stąd się bierze pańska dzisiejsza wizyta? Żeby ich uhonorować?
– Może – odparł Devlin, a potem dodał: – O siódmej mamy na górze bankiet, więc pomyślałem, że przyjdę wcześniej i trochę się pokręcę wśród eksponatów.
Rebus przypomniał sobie zaproszenie na kominku u Devlina i te „stroje wieczorowe dekorowane odznaczeniami”…
– Przepraszam, panie profesorze – zawołała skądś pani kustosz – ale już zamykamy.
Читать дальше