– Jesteś cudowna.
– Twój przyjaciel czeka – przypomniała mi, niby to zrzędliwie. Włożyła bluzkę i spojrzała na mnie. – Masz jakieś jedzenie? Jajka? Bekon? Mogłabym zrobić śniadanie.
– Trochę tarty, jeśli jeszcze coś zostało. – Nie chciałem, żeby wyszła. – Niedaleko jest 7-Eleven. Pójdę i zrobię zakupy. Uwinę się w pół godziny.
– Nie, ja pójdę. W ten sposób wszystko będzie gotowe, gdy załatwisz sprawę z przyjacielem.
– Świetnie.
Zjechaliśmy windą do holu i wyszliśmy na ulicę.
North Anderson stał na chodniku ubrany w czarne dżinsy i czarną koszulę. Wyglądał zupełnie jak dwa lata temu. Ramiona, tors i ręce wciąż miał silne. Starym zwyczajem stał w rozkroku i trzymał ręce za plecami, jakby były skute. Nic się nie zmienił, przybyła mu tylko trzycalowa różowa blizna nad prawym okiem. U białego byłaby prawie niewidoczna. Na czarnej skórze Andersona wyraźnie się odznaczała.
– Zazdrosny mąż? – zażartowałem, przesuwając palcem nad swoją brwią.
Pozdrowił Justine skinieniem głowy, a potem spojrzał na mnie.
– Nie prowadzę aż tak interesującego życia. Zwykły złodziej samochodów. Tuż przed moim wyjazdem z Baltimore.
– Będziesz miał pamiątkę. – Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym chwyciliśmy się za ramiona i chwilę tak staliśmy, składając hołd temu, co razem przeszliśmy. – To Justine – dokonałem prezentacji, gdy się puściliśmy.
– Miło mi – rzekł.
– Mnie też – odparła Justine. Bez trudu poradziła sobie z całą sytuacją. – Idę teraz do sklepu. Zobaczymy się później? – zapytała Northa.
– Chyba nie tym razem – odpowiedział.
– To do następnego. – Uśmiechnęła się i poszła.
North odprowadził ją wzrokiem.
– Powinienem był przewidzieć, że nie będziesz sam. Niektóre sprawy się nie zmieniają.
– Może skoczymy na kawę? – zaproponowałem. – Tu niedaleko możemy się napić.
– Lepiej się przejdźmy.
Poszliśmy w dół Winnisimmet w stronę stoczni Fiztgeralda: połaci asfaltu i suchych doków, w których Peter Fiztgerald dokonywał cudów, remontując uszkodzone promy i kutry Straży Przybrzeżnej. Anderson utykał na prawą nogę z powodu dwóch kul zainkasowanych kilka lat temu od bandytów, którym przeszkodził w napadzie na bank. Utykał na nią mocniej niż kiedyś – przenosił ją teraz łukiem. Widząc to i tę nową bliznę, ucieszyłem się, że wyjechał z Baltimore, nim kompletnie stracił zdrowie na jego ulicach.
Usiedliśmy na stercie desek przy nabrzeżu. Długa barka zmierzała do Zatoki Bostońskiej z górą mułu wydobytą przy pogłębianiu koryta rzeki.
– Jak się miewają Tina i Kristie? – zapytałem.
– Doskonale – odparł bez przekonania. – Ta wyspa dobrze służy życiu rodzinnemu, wiesz? Zupełnie tam inaczej niż w Baltimore.
– Za dnia i w nocy – zauważyłem.
– Mieszkamy w mieścinie o nazwie Siasconset, tuż przy plaży. Słońce. Czyste powietrze.
– Istny raj.
Uśmiechnął się, ale z lekkim przymusem.
– Tina jest znowu w ciąży.
Nie spuszczałem wzroku z jego twarzy.
– Gratulacje. Który miesiąc?
– Szósty.
– Chłopiec czy dziewczynka? A może nie wiesz?
– Chłopiec. – Oczy mu się zwęziły, jakby próbował zobaczyć przyszłość przez mgłę.
Anderson był odważny i wrażliwy i cieszyłem się, że będzie ojcem. Nie wiedziałem jednak, jak bardzo jemu podoba się ta myśl.
– Jak się z tym czujesz? – zapytałem.
Skupił na mnie wzrok.
– Z czym? O co ci chodzi?
– O dziecko. Cieszysz się?
– Oczywiście. – Wzruszył ramionami i znów uśmiechnął się z przymusem. – Jak mógłbym się nie cieszyć?
Z wielu powodów - zaszeptał głos w mojej głowie.
– Ludzie różnie reagują na wiadomość, że mają mieć dziecko – zauważyłem.
Potrząsnął głową, spojrzał w dal ponad wodą.
– Nie przyjechałem tu po to, żeby leżeć na twojej kozetce, Frank. Czy ty nigdy nie przestajesz być psychiatrą?
Nigdy, co kosztowało mnie utratę więcej niż jednego przyjaciela i niezliczonych zaproszeń na obiad. Nie umiałem już poprzestać na ślizganiu się po powierzchni spraw. Stałem się nieustępliwym kopaczem – takim, że nawet prośba Andersona, bym odczepił się od jego nieświadomości, nie mogła mnie powstrzymać od dociekań. Zastanawiałem się, czy mieszane uczucia związane z bliskimi narodzinami syna nie są przyczyną jego zainteresowania śmiercią dziecka Bishopa.
– Przepraszam. – To jedyne, co mogłem powiedzieć.
Obrócił się i spojrzał mi w oczy.
– Nie chciałem, żeby to tak wyszło. Jestem skonany. Byłem na nogach przez całą noc.
– Nie ma sprawy.
– A co u ciebie? Słyszałem, że Mass General należy do najlepszych. Doskonali lekarze.
– Z pewnością nie przyleciałeś tu, żeby komplementować moją pracę.
Nachylił się do mnie.
– Posłuchaj, pamiętam, co powiedziałeś mi wczoraj przez telefon. Wierz mi, od tamtej sprawy mnie również męczą po nocach koszmary. Wciąż widzę…
– A zatem wciąż jesteś człowiekiem – przerwałem mu, bo nie chciałem, żeby mi przypominał tę jatkę.
– Nie mogę mieć do ciebie pretensji, że tym razem nie chcesz się w to ładować.
– To dobrze, bo nie mam zamiaru.
– Mogę ci powiedzieć, co mnie gnębi? – zapytał.
– Przecież sam oświadczyłeś przed chwilą, że nie chcesz mieć nic wspólnego z moją kozetką?
Anderson nie dał się zbić z tropu.
– Tak jak ci powiedziałem przez telefon, mimo swoich milionów Darwin Bishop niemal mnie poprosił, żebym przesłuchał jego syna. Od razu w domu. Bez adwokata. Bez żadnego sprzeciwu. Mógł na miesiące związać nam ręce, dopóki byśmy nie przedstawili mocnych dowodów. – Potrząsnął głową. – Dzieciak nic nie powiedział, ale mimo to…
– Może nie miał powodów, by ci przeszkadzać. Może mimo wszystko dziewczynka zmarła z powodu SIDS.
– Nie.
– Jesteś pewny?
– Dostaliśmy wczoraj wyniki autopsji. Brooke Bishop zmarła z powodu uduszenia na skutek niedrożności dróg oddechowych. Jej przewód nosowy i tchawica były zatkane środkiem do uszczelniania okien.
Zrobiło mi się niedobrze. Starałem się nie myśleć o ostatnich minutach życia małej Brooke Bishop, ale niechciane obrazy i emocje pokonały mój opór. Wyobraziłem sobie, jak patrzy wyczekująco na podchodzącego do niej mordercę, może się nawet do niego uśmiecha, gaworzy, a potem, z ciekawości, otwiera szeroko oczy na widok białej tubki ze środkiem uszczelniającym. Wyobraziłem sobie, jak się śmieje, gdy plastikowy koniec tubki łaskocze ją w nos, a potem milknie i zaczyna się wiercić, gdy zagłębia się w nozdrze. Wyobraziłem sobie, jak się krztusi i zamiera z otwartymi ustami i zatkanymi płucami. Koniec. Zastanawiałem się, czy miała ostatnie niemowlęce pragnienie, aby wzięto ją na ręce. Czy pobiegła myślami do matki: do jej twarzy, jej zapachu, jej dotyku?
– Frank? – odezwał się Anderson.
Znów skupiłem na nim uwagę.
– Słucham cię – powiedziałem.
– Jak mówiłem – podjął – gdybym był tak nadziany jak Darwin Bishop, załatwiłbym Billy’emu najlepszego adwokata…
– Billy’emu? – wtrąciłem.
– Najwyraźniej zmienili dzieciakowi imię, gdy przywieźli go z Rosji. Na stuprocentowo amerykańskie, nie uważasz?
Podczas mojej siedemnastoletniej praktyki psychiatrycznej miałem tylko jednego pacjenta, który popełnił samobójstwo. Nazywał się Billy Fisk. Nigdy nie przestałem się obwiniać o jego śmierć.
Читать дальше