Badałem pewnego dziewiętnastolatka, który się wściekł, że jego kuzyn – członek gardzącego czarnymi gangu z południowego Bostonu – zachorował na białaczkę. Aby mu pomóc wyzdrowieć, wpakował cztery kule czarnemu chłopakowi z Roxbury. „Zrobiłem to, co zrobiłby mój kuzyn, coś, co mogłoby go wyleczyć” – powiedział mi.
Zaiste dziwna kalkulacja. Ale nic już mnie nie zaskoczy, zwłaszcza po tym, czego dowiedziałem się później na temat Bishopów.
Przyjechaliśmy do Brant Point Racket Club tuż po drugiej po południu. W klubie kręciło się sporo ludzi, toteż mogliśmy poszukać szafki Garreta, nie zwracając zbytniej uwagi.
Kiedy North włożył klucz do zamka, nagle obleciał mnie strach.
– Zaczekaj – powiedziałem.
Anderson znieruchomiał i spojrzał na mnie.
– Co jest?
– Tak bez namysłu idziemy według mapy Garreta. Nie sądzisz, że ktoś mógł tu coś zmajstrować?
Anderson spojrzał na mnie z ukosa.
– I co? Podłożył ładunek wybuchowy?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie wiem. Mówię tylko, że jest taka możliwość. – Anderson obrócił klucz w zamku, pociągnął za drzwiczki i otworzył je do połowy. – Wygląda na to, że jest czysto. – Wyszczerzył zęby. – Zbyt długo przebywałeś w towarzystwie paranoików. Jak to się wszystko skończy, powinieneś trochę od nich odpocząć.
– Nie żartuj – odparłem. Nie sądziłem, by udzielały mi się obsesje moich pacjentów. Bardziej prawdopodobne, że mój strach wywołało oszustwo Julii, obawa o to, co mógłbym znaleźć w jej szafie.
Szafka Garreta była oknem jego duszy. W dolnej części stała oparta o ścianę rakieta, ale próżno tam było szukać typowych utensyliów fanatyka tenisa: rękawiczek z jagnięcej skóry, bandaża elastycznego, opasek na włosy, okularów Bolle’a, a nawet pary tenisówek. Tylną ściankę pokrywały bardzo dobre czarno-białe zdjęcia przedstawiające Nantucket: zatokę, Błonia, wydmy i plażę.
– Trzeba przyznać, że chłopak umie się posługiwać aparatem, jeśli to on robił te zdjęcia – zauważył Anderson.
– Są piękne – przyznałem. Przez kilka sekund przypatrywałem się fotografiom, po czym przeniosłem wzrok na kilkanaście starych książek wrzuconych na górną półkę – Kafki, Salingera, Steinbecka.
Anderson wyjął papierową torebkę, w której chciał schować fiolkę. Plastikowa mogłaby się do niej przylepić i zetrzeć odciski palców. Rzucił okiem na książki.
– Garret lubi klasykę – powiedział.
– Znam gorsze sposoby ucieczki niż fotografowanie i lektura – mruknąłem, zatopiony we własnych myślach.
Anderson sięgnął ręką w prawy róg górnej półki, gdzie według zapewnień Garreta miała się znajdować puszka z piłkami tenisowymi i fiolką nortryptyliny.
Uświadomiłem sobie, że być może za chwilę dostaniemy do ręki dowód, który pomoże oczyścić Billy’ego z zarzutów. Podniecenie wywołane tą myślą stępiło ból przeszywający mi plecy, w każdym razie na chwilę. Może to z kolei były moje dziwne kalkulacje, ale miałem wrażenie, jakbym otrzymał szansę na spłacenie długu wobec Billy’ego Fiska, świata i w końcu także wobec siebie, bo czułem, że mogłem zapobiec samobójstwu tego dobrego chłopaka. Nie miałem też wątpliwości, że przy okazji spłacę jeszcze jeden dług. Gdyby w końcu wyszło na jaw, że Win Bishop jest mordercą, miałbym poczucie, że jego proces, uznanie winnym i skazanie to także rachunek wystawiony mojemu ojcu za to, że ukradł mi dzieciństwo.
– Mam – powiedział Anderson, wyciągając puszkę z piłkami. Podważył wieczko przez chusteczkę higieniczną i wytrząsnął fiolkę z nortryptyliną na wsuniętą na rękę papierową torebkę. Wywinął ją na drugą stronę, tak że fiolka znalazła się w środku. – Jeśli są na niej odciski Wina, a nie ma odcisków Billy’ego, stary będzie miał dużo czasu na zastanawianie się, dlaczego nie wrzucił jej do morza. – Uśmiechnął się. – Skoro i tak jedziesz do Bostonu, to może lepiej zawieźmy ją do tamtejszego laboratorium kryminalistycznego. Mógłbym co prawda zdjąć odciski u nas na posterunku, ale wolałbym to powierzyć fachowcom.
Anderson wezwał helikopter, którym mieliśmy polecieć prosto do laboratorium kryminalistycznego w Bostonie. Cieszyłem się, bo dzięki temu nie tylko szybciej mogłem się spotkać z Julią i poznać jej reakcję na list, który dostaliśmy od Claire, ale także bronić jej przed Darwinem, który kilka godzin wcześniej miał przyjechać do Bostonu. Ten drugi powód był ważniejszy. Pomimo, że zaliczyłem ją do bardziej podejrzanych i zwątpiłem, czy nasza „miłość” – jeśli w ogóle jakaś była – naprawdę coś dla niej znaczy, czułem, że muszę pospieszyć jej na ratunek.
Podczas lotu Anderson połączył się przez radio z policją nowojorską i poprosił o przesłanie siecią komputerową odcisków palców Bishopa pobranych w 1980 roku, gdy aresztowano go za złamanie zakazu zbliżania się do żony. Nie spodziewaliśmy się, aby Darwin się wypierał, że dotykał fiolki, ale nie chcieliśmy dopuścić, by ktoś mógł nam wytknąć jakieś braki w dokumentacji – zdarza się, że dowody znikają w najmniej spodziewanym momencie, zwłaszcza jeśli podejrzany jest wpływową osobą.
Odciski Billy’ego miał Urząd Imigracyjny i znajdowały się już one w aktach sprawy, które Anderson miał ze sobą.
Spotkaliśmy się z Artem Fieldsem, dyrektorem laboratorium kryminalistycznego, który zgodził się, żebyśmy byli przy zdejmowaniu odcisków palców z fiolki. Fields jest niskim przysadzistym mężczyzną pod sześćdziesiątkę, ma czarne krzaczaste brwi i figlarny uśmiech, który sprawia, że wygląda, jakby przed chwilą usłyszał jakąś dowcipną, pieprzną anegdotę.
– Czego szukamy? – zagadnął Andersona.
– Przede wszystkim musimy sprawdzić, czy na fiolce są odciski palców Billy’ego. Jeśli ich nie ma, ten ważny dowód świadczy raczej o jego niewinności.
– Czy ten chłopak jest może opóźniony w rozwoju czy coś w tym stylu? Znaczy się umysłowo?
– Nie – zaoponowałem. – Jest niezwykle inteligentny.
– To nie mógł pomyśleć, żeby włożyć rękawiczki? – zapytał Fields.
– Mógł – odparł Anderson. – Ale jego odciski są wszędzie: na szybie i oknie, którym dostał się do środka, w pokoju bliźniaczek, na łóżeczku, a nawet na antycznym biurku, z którego zwinął kopertę z pięcioma tysiącami. Trzeba mocno wysilić wyobraźnię, by dojść do wniosku, że Billy dla uniknięcia zdemaskowania nie zrobił nic poza tym, że włożył rękawiczki tylko na ten moment, gdy podawał małej truciznę.
– Wątpię, żeby w tym wypadku kapitanowi O’Donnellowi chciało się wysilać wyobraźnię – zauważył Fields. – Jest przekonany, że chłopak jest winny. A to bystry facet.
– Z pewnością – zgodził się Anderson, nie chcąc się wdawać w kłótnię.
Fields uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Dyplomata z ciebie – powiedział do Andersona. – Prywatnie ci jednak powiem, że nie mogę znieść tego skurwiela.
Anderson zachichotał.
– No to jest nas dwóch. – Spojrzał na mnie. – Może trzech.
– Czemu nie lubisz O’Donnella? – zapytałem Fieldsa.
– Jestem patologiem, a nie prokuratorem. Kieruję się faktami, a nie czyimiś opiniami. Nie dam się przekonać, że krew musi być na ubraniu. Jeśli ją znajdę, to znajdę. Jeśli nie, to nie.
– Podczas gdy O’Donnell… – podpowiedziałem mu.
– Chce takiego dowodu, aby pasował do obrazu sprawy, jaki sobie stworzył. Przekonuje, że wynik badania powinien być taki a taki. Nie żeby coś fałszował, ale jego niewzruszone przekonanie, że ma być tak a nie inaczej, może wpłynąć na pracę ekspertów. I lubi siedzieć im nad głową. Toteż jeśli są nieuważni, obawiam się, że mogą, nawet nieświadomie, dążyć do uzyskania wyników, jakich od nich oczekuje.
Читать дальше