W lęku przed damoklesowym mieczem kontroli i z wyrzutami urzędniczego sumienia, nadzorowani przez biurokratów, którzy nie mają pojęcia, co to jest telewizja czy dziennikarstwo, podpisywali rozliczenia, zgrzytając zębami i woleli fałszywe pokwitowania niż szczerą prawdę: że na wojnie możesz poruszać się jedynie rozdając pieniądze na lewo i prawo, i nie ma ani czasu, ani możliwości, ani chęci, żeby prosić o rachunki. Kiedy spadają bomby, wszystko przestaje działać: nie ma postojów taksówek ani telefonów, ani ciepłej wody, ani stacji benzynowych. Nie ma otwartych sklepów ani świateł na skrzyżowaniach, ani policjantów, i jeszcze strzelają do ciebie. Kierowca może zażądać dwudziestu pięciu tysięcy za to, że przewiezie cię dziesięć kilometrów przez strefę ostrzału snajperów, puszka konserwy kosztuje tysiąc albo dwa tysiące peset, a w zimie kilogram drewna – dwieście marek. Jeśli ktoś chce się poruszać na wojnie i pracować, nie ma innego wyjścia jak zadawać się z przemytnikami i podejrzanymi typami. Trzeba ludzi przekupywać, zaopatrywać się na czarnym rynku, wynajmować kradzione samochody albo kraść je osobiście. I spróbuj to wytłumaczyć kanapowemu gryzipiórkowi, który czeka do szóstej, żeby wrócić do domu i obejrzeć mecz. Aby usprawnić procedury, Barles zawsze przywoził stertę kwitów in blanco, które wypisywał, jak chcieli, by unikać dyskusji. Chcecie rachunek? No to go macie! Kiedyś poprosił swoją dziewięcioletnią bratanicę – żeby nie na wszystkich kwitach był ten sam charakter pisma – o wypisanie w murzyńskim serbsko-chorwackim pokwitowania o treści: taksówka na trasie Sarajewo-Split-Pipsztyczkowo. W podpisie: Radovan Miloszević Tudźman. Księgowym było wszystko jedno, byle tylko był papier, którym można się podeprzeć. Okopani za swoimi biurkami, dalecy od jakiegokolwiek pola walki, za prawdziwy sukces uważali obniżenie o pięć tysięcy peset rozliczenia dwóch, trzech milionów. Woleli wydawać forsę na kampanie wyborcze, dawać kontrakty panienkom z dużym biustem, zamawiać nagrania u futurologów albo finansować programy takie jak “Sensacje naszych czasów" czy “Pierwszy kodeks" jakiegoś Reverte.
Kiedy Barles dotarł do zagrody, dostrzegł właściciela stojącego przy płocie obok wejścia. Był to ciemny, krzepki Chorwat, którego spotkał zaraz po przyjeździe; kłócił się wówczas z żołnierzami, bo nie chciał opuścić domu. Teraz patrzył niespokojnie na drogę i most.
– Sytuacja złe? – zapytał Barlesa w okropnym angielskim.
– Złe – odpowiedział mu. – Bijelo Polje kaput. Ja na pana miejscu zabrałbym rodzinę i zwiewał.
Rodzina wystawiała usmarowane buzie poprzez sztachety płotu: była to para jasnowłosych dzieciaków w wieku od sześciu do ośmiu lat. Na podwórzu, przy dwóch krowach i starym zardzewiałym traktorze krzątała się wieśniaczka, też jasnowłosa, młoda, a na progu siedziała staruszka.
Barles podszedł do płotu i poczęstował Chorwata papierosem. Sam nie palił, ale w kieszeniach kamizelki nosił – razem z latarką, notesem, długopisami, mapą, dolarami, markami, aspiryną, szwajcarskim nożem, zapałkami w prezerwatywie, pastylkami uzdatniającymi wodę, magnetofonem, podręczną apteczką, pharmatonem complex, gumową żyłką do tamowania krwi, radiem Sony ICF/SW – paczkę marlboro do częstowania; był to dobry sposób na przełamywanie pierwszych lodów. Chorwat podziękował mu skinieniem głowy i wyjmując papierosa dotknął dłoni dziennikarza szorstkimi palcami. Czuć było zapach potu i ziemi.
– Bardzo martwić – powiedział, wypuszczając dym i wskazał na dzieci. – Duży problem.
W kilku słowach wytłumaczył Barlesowi, jak wygląda sytuacja: nie chciał zostawić domu, bo się bał, nie bez racji, że splądrują go albo i podpalą, widząc, że jest opuszczony. Dwadzieścia lat, wyjaśnił, pracował w Niemczech, żeby zainwestować tutaj oszczędności całego życia. Przez jakiś czas myślał, że uda mu się pozostać z boku: jego ojczyzną był ten kawałek ziemi, który go żywił. Teraz jednak wojna stukała do jego drzwi. Walczył w nim strach o rodzinę i strach, że straci wszystko, że zmieni się w jeszcze jednego z tysięcy uciekinierów, błąkających się po centralnej Bośni.
– Nie wierzyć HVO wycofać się nigdy – zakończył. Potem położył dłonie na głowach dzieci. – Myśli pan, że Muzułmanie dotrzeć tutaj?
Barles wzruszył ramionami.
– Jeśli nie wysadzą mostu, to tak.
– A jeśli wysadzą most?
– To może tak, a może nie.
Położenie tego człowieka zasmuciło go, ale nie bardziej niż sytuacja innych nieszczęśników, których spotykał każdego dnia. Właściwie ten jeszcze jest młody i może zacząć od nowa, jeśli uda mu się teraz ocalić życie. Wielu innych, jak staruszek od pocztówek, nie mogło już zaczynać od początku.
Staruszka poznali w muzułmańskiej części Mostaru przed rokiem, kiedy Bijelo Polje znajdowało się jeszcze daleko od wojny, a chorwacki wieśniak, który teraz patrzył z lękiem na most, miał wtedy głęboko w nosie Mostar i resztę świata. Staruszek pojawił się jakiegoś poranka, kiedy na parę godzin ustawały bombardowania. Cisza zapadała wtedy jak coś dziwnego, niezwykłego, a spośród ruin wyłaniali się mężczyźni, kobiety i dzieci, przypominający brudne zjawy. Był właśnie taki poranek, ciepłe słońce obrysowywało czarne szkielety budynków, a w powietrzu czuło się charakterystyczny zapach miast w czasie wojny: spalone drewno, cegły, popiół i substancje organiczne – odpadki, zwierzęta, ludzkie istoty – gnijące pod ruinami. Tego zapachu nie spotyka się nigdzie indziej i towarzyszy ci on przez wiele dni, utrwalony w nosie i w ubraniach, choćbyś się kąpał dwadzieścia razy i nie wiadomo, jak dawno wyjechał. To był taki ranek, kiedy kosa odpoczywa, ale już ją ostrzą; Barles i Marquez siedzieli w drzwiach jakiejś ruiny, ciesząc się spokojem chwilowego rozejmu, z egoistyczną radością płynącą z posiadania w kieszeni biletu lotniczego, który wcześniej czy później pozwoli ci powiedzieć: dość tego, i pojechać w miejsce, gdzie możesz spokojnie pić piwo i patrzeć na przechodniów i ładne dziewczyny, do których nikt nie strzela. Był taki właśnie dzień i Barles myślał o tym, że nie można w ciągu półtorej minuty korespondencji dla wiadomości przekazać tego, co człowiek czuje, kiedy w ruinach domu – pośród połamanych mebli, brudnych firanek podartych na strzępy, pod obrazem na ścianie przeciętym serią z karabinu – naraz znajduje na ziemi album z rodzinnymi zdjęciami, wdeptanymi w popiół, zdeformowanymi przez deszcz i słońce. Jakiś mężczyzna uśmiecha się do obiektywu. Staruszek z trzema dziewczynkami na kolanach. Kobieta, jeszcze młoda, ładna, o zmęczonych oczach i uśmiechu dalekim i smutnym, jakby kryła w sobie złe przeczucia. Dzieci na plaży, w kamizelkach i z wędkami. Grupa osób wokół świątecznej choinki, wśród których można rozpoznać dzieci, staruszka i kobietę o smutnym spojrzeniu.
Ten dzień ze zdjęciami był właśnie jednym z takich dni w Mostarze, a Barles i Marquez siedzieli między zgliszczami, nie odzywając się słowem. Wtedy podszedł do nich mężczyzna w podkoszulku i kapciach, muzułmański staruszek, trzymający w ręku małą paczkę pocztówek, i opowiedział im swoją historię, podobnie jak przed chwilą Chorwat w zagrodzie. Też nie była to opowieść wyjątkowa: zaginiony syn, chora żona leżąca w piwnicy, dom po drugiej stronie miasta. Wspomnienie zamaskowanych mężczyzn, którzy pojawili się nocą: wstawać, wynosić się, na dwór, za most, do innego sektora miasta. Strzały, i przerażeni
staruszkowie uciekają w ciemności, bez chwili czasu, by pomyśleć, że odchodzą na zawsze.
Читать дальше