Kukunjevac to była prawdziwa wojna. Dzień był szary, lekka mgła unosiła się nad zielonymi polami, w oddali płonęły jakieś kurniki. W miarę jak się zbliżali do wsi, ustawały rozmowy i komentarze, zapanowała cisza i słychać było tylko chrzęst kroków na żwirze drogi. Barles pamiętał, jak Marquez szedł w rzędzie po prawej, krok za krokiem, niosąc kamerę na ramieniu, ze spuszczoną głową, patrząc na buty żołnierza idącego przed nim; zatopiony w myślach albo skupiony jak wojownik przed bitwą. I rzeczywiście tak właśnie było. Czasem Marquez przypominał samotnego i posępnego samuraja, który sam sobie wystarcza i nie potrzebuje choćby jednego przyjaciela na świecie. Być może wszystko to, co jest człowiekowi niezbędne, co sprawia, że ma po co iść do przodu, on znajdował na wojnie.
Kukunjevac był tak trudny, jak się tego spodziewali; nawet bardziej. Na początku szedł oddział “Zebr", elitarnej jednostki złożonej z żołnierzy o głowach wygolonych w pasma, którzy zazwyczaj podczas walk zakrywali sobie twarze kominiarkami. Technika była prosta: podchodzili do domu, wyprowadzali na muszce ludzi ukrytych w piwnicy, kazali im iść przodem, jako ludzkiej tarczy, a domy po obu stronach drogi zaczynały płonąć. Jeden z żołnierzy podszedł do Marqueza i rzucił mu groźne no pictures, kiedy zauważył, że filmuje cywilów, resztę zdjęć musiał więc robić po kryjomu, z kamery na biodrze, jakby wcale nie filmował. Barles zawsze będzie pamiętał Kukunjevac poprzez zdjęcia Marqueza, które później, w sali montażowej w Zagrzebiu, inne ekipy telewizyjne oglądały we wstrząsającej ciszy. Grupa cywilów idących w przedzie z podniesionymi rękami, tulących się jedni do drugich, jak przestraszone stado. Żołnierze wystrzeliwujący serie płonące domy w tle. Pochyła droga, bo Marquezowi nie zawsze udawało się ustawić właściwie kamerę, żołnierze chroniący się za blachą pancerną osłaniającą działo kołyszące się z lewej na prawą w rytm kroków. Znów szare, przestraszone stado. W oddali grzyb czarnego dymu pobliskiego wybuchu. Młody żołnierz krzyczący z bramy, postrzelony w brzuch, i inny w szoku patrzący w kamerę szklanym wzrokiem, podczas gdy ktoś tamuje czy próbuje zatamować – nie zostali dość długo, żeby to sprawdzić – intensywny krwotok z roztrzaskanego uda. I wieśniak w cywilnym ubraniu, bardzo młody, którego przesłuchuje zamaskowany zebra, bijąc go w twarz tak silnie, że głowa odwraca mu się z jednej strony na drugą, i chłopak sika po sobie ze strachu, a ciemna plama rośnie, spływając w dół po nogawce spodni.
Tak. Kukunjevac to była prawdziwa wojna i w żadnym Hollywoodzie nie udałoby się tego odtworzyć: szare niebo, żołnierze idący drogą, płonące domy. I poczucie zagrożenia, niezwykły smutek, samotność, które przekazywał obraz z przekrzywionej kamery Marqueza. Barles pamięta go idącego pośród żołnierzy, z kamerą na biodrze, bez wyrazu, z rozszerzonymi nozdrzami i przymkniętymi oczami, rozkoszującego się smakiem wojny. I był całkowicie pewny, że tamtego dnia, w Kukunjevacu, Marquez czuł się szczęśliwy.
– Stawiam dolara – powiedział Barles – że nie wysadzą mostu.
– Niech będzie ten dolar.
Marquez wyjął z kieszeni zmięty banknot i podał go. Zawsze stawiali tego samego dolara, przekazując go sobie zgodnie z wyrokami losu. Tylko raz zmienili walutę, w Mostarze, kiedy stawiali milion dinarów, że nie spadnie ani jedna, bomba między drugą i wpół do trzeciej. O drugiej siedem chorwacki moździerz trafił o jakieś dziesięć metrów od miejsca, gdzie rozmawiali z porucznikiem hiszpańskich niebieskich hełmów, zabijając jednego cywila i raniąc dwóch innych. Marquez zapamiętał porucznika, jak podnosił jednego z rannych, podczas gdy obok nastąpiły dwa kolejne wybuchy. Porucznik był pokryty cudzą krwią, wszyscy myśleli, że on też dostał, i podobno kiedy jego żona zobaczyła wiadomości, przeraziła się śmiertelnie. Już po wszystkim Barles poszedł w Mostarze do banku, którego ruiny pokryte były banknotami nieistniejącej już Federacji Jugosłowiańskiej, odliczył milion w paczkach po tysiąc i dał je Marquezowi, żeby spłacić honorowy dług.
Mostar. Widzieli zniszczony podczas bombardowania szesnastowieczny most w dawnej dzielnicy tureckiej, położonej nad rzeką, gdzie jeszcze na początku wojny można było wypić kawę w jednym ze starych sklepików na targu. Teraz samo zbliżenie się do tych okolic było niebezpieczne, bo cały czas strzelały moździerze i polowali snajperzy. Marquez i Barles szukali dobrego miejsca, jakiegoś w miarę chronionego rogu i ustawiali się tam z przygotowaną kamerą, filmując przebiegających ludzi, do których strzelano z drugiej strony rzeki. Od czasu do czasu spadał pocisk wystrzelony z moździerza. Pociski te są niebezpieczne, bo między domami nie słychać, jak się zbliżają i nagle spadają na głowę, co spotkało Marca Luchettę, D'Angelo i brodatego kamerzystę, Alessandra Ottę, trzech Włochów z RAI, którzy tydzień później, w styczniu 1994 wyszli z opancerzonego samochodu dokładnie w tym samym miejscu, gdzie Marquez fotografował porucznika. Tym razem pocisk spadł dziesięć metrów bliżej, nadając im kolejne numery 46, 47 i 48 w spisie dziennikarzy zabitych w Bośni. Barles i Marquez znali Alessandra i jeszcze lepiej Marca, który kiedyś pokazywał im w hotelu Anna Maria w Medugorje zdjęcia swoich dwóch synów; był to ten sam hotel, z którego wyjechali tamtego poranka, żeby przejść na drugą stronę frontu i nigdy już nie wrócili, zostawiwszy w pokojach sprzęt i swoje rzeczy, i niezapłacony rachunek. Bo wszyscy zabici reporterzy zostawiają w hotelach niezapłacone rachunki, brudne koszule w szafie, mapę przypiętą pinezkami do ściany i butelkę whisky na nocnej szafce.
Tak. Barles wiedział z doświadczenia, że moździerze są bardzo złośliwe. I niech temu zaprzeczy owych siedemdziesięciu nieszczęsnych zabitych od jednego wybuchu dwa tygodnie później na targu w Sarajewie. Albo ci, którzy stali w kolejce po wodę w Mostarze. Kolejki po wodę, chleb czy cokolwiek, wszelkiego rodzaju ludzkie skupiska, były ulubionym celem snajperów strzelających nabojami rozpryskowymi. Naboje te należą do katechizmu snajperów, razem ze starą zasadą, że nigdy nie wolno zabić pierwszej ofiary pierwszym strzałem. Wytłumaczył to Barlesowi i Marquezowi pewien bośniacki snajper w starej części Sarajewa: bardziej opłaca się strzelać w części ciała takie jak ręce i nogi, żeby leżeli i wykrwawiali się, a naprawdę polować na ludzi, którzy niosą pomoc. Dopiero na koniec dobić ostatnim strzałem w głowę. Potem sfilmowali snajpera demonstrującego to w praktyce i dowiedzieli się, że czasem, jak się ma szczęście, można trafić w głowę i tak uszkodzić mózg, żeby nadal wysyłał impulsy i kiedy ciało jeszcze się porusza, a ludzie myślą, że ranny żyje, idą po niego i wtedy – bang!
Miguel Gil Moreno bardzo się wówczas w Mostarze oburzył, kiedy mu o tym opowiedzieli. Miguel był barcelońskim adwokatem, który zamienił togę na dziennikarstwo i przejeżdżał z jednej strony frontu na drugą motorem terenowym z silnikiem 650 cm 3. To była jego pierwsza wojna i wszystkim bardzo się przejmował, bo był w tym wieku, kiedy dziennikarz jeszcze wierzy w dobrych i złych, traci głowę dla spraw przegranych – i kobiet, i wojen. Był odważny, dumny i uprzejmy: nigdy nikogo o nic nie prosił, do wszystkich zwracał się per pan i bardzo uważał na słowa. Miguel załatwił sobie akredytację, nikt nie wie w jaki sposób, jako korespondent czasopisma “Tylko Motocykl" i przesyłał świetne korespondencje
z pierwszej linii dla “El Mundo" i dla dzienników regionalnych, wykorzystując do tego satelitarny telefon Czwartego Korpusu Armii. Kiedy inni dziennikarze opowiadali o wojnie z hotelowych pokoi w Medugorje, Splicie czy Zagrzebiu, on niemal cały czas mieszkał w Mostarze, często wyjeżdżał i wracał z lekarstwami i jedzeniem dla dzieci. Można go było spotkać wśród ruin – zielona chustka wokół głowy, wysoki, chudy i nieogolony, z zaczerwienionymi oczami i spojrzeniem, jakie ma człowiek po przebiegnięciu najdłuższych tysiąca metrów swojego życia; tysiąca metrów, które na zawsze będą go dzieliły od tych, do których nikt nigdy nie strzelał. Miał przezwisko Mudżahedin, bo przez swoje ciemne włosy i orli nos bardziej wyglądał na Muzułmanina niż sami Bośniacy. Potem, kiedy zostawał bez grosza, pozwalali mu zadzwonić z satelitarnego telefonu TVE do domu, do matki, która zawsze robiła mu przeraźliwe awantury.
Читать дальше