Wróciłem do domu i wyłączyłem oświetlenie oranżerii. Kłódka na tylnych drzwiach przymocowana była do lichej sztaby, która ustąpiła po jednym solidnym uderzeniu łomem.
Wszedłem do pogrążonego w ciemnościach domu przez pomieszczenie gospodarcze, które prowadziło do wielkiej zimnej kuchni. Elektryczność na pewno już odcięto, a oranżeria musiała być zasilana z osobnego generatora. Widziałem cokolwiek wyłącznie dzięki światłu latarki.
Pokoje na dole były skąpo umeblowane, ściany w wielu miejscach straszyły liszajami pleśni, nie zauważyłem też żadnych obrazów ani fotografii. Podłogę salonu pokrywał owalny dywanik, tuż za nim stała sofa i dwa aluminiowe składane krzesła. Jadalnię zamieniono w magazyn starych gazet i wiązek drewna opałowego. Za zasłony służyły kapy z łóżka.
Na górze znajdowały się trzy sypialnie z chybotliwymi szafkami i żelaznymi łóżkami. Pokój Woody’ego wyglądał dość przytulnie: przy łóżku stało pudełko z zabawkami, na ścianach wisiały obrazki z bohaterami komiksów, a nad zagłówkiem wielki plakat klubu San Diego Padres.
Toaletka Nony była gęsto zastawiona perfumami w kryształowych flakonikach z rozpylaczami, buteleczkami odżywek i balsamów. Wśród ubrań w szafie najwięcej było dżinsów i kusych podkoszulków. Znajdowało się też tutaj krótkie królicze futerko w stylu dziwki z hollywoodzkich ulic i dwie falbaniaste suknie wyjściowe: czerwona i biała. Szuflady wypełniały stosy pończoch i bielizny pachnącej perfumowanymi saszetkami. Jednakże – podobnie jak pomieszczenia na dole – pokój Nony był kompletnie pozbawiony jakichkolwiek cech indywidualnych, zupełnie nijaki. Żadnych pamiętników, dzienników, listów miłosnych czy pamiątek. W dolnej szufladzie komody znalazłem zmięty kawałek liniowanej kartki z notesu. Była pożółkła ze starości i pokryta – niczym wyznaczona przez nauczyciela kara – setkami wersji tego samego zdania: „Pieprzyć Madronas”.
Sypialnia Garlanda i Emmy wychodziła na oranżerię. Czy małżonkowie po przebudzeniu spoglądali w kierunku piekielnego światka zmutowanych roślin? Czy podniecała ich myśl o własnych „dokonaniach”?
W pokoju stały dwa pojedyncze łóżka oddzielone od siebie nocną szafką. Resztę podłogi zajmowały kartonowe pudła. Niektóre były wypełnione butami, inne ręcznikami i bielizną, w kilku natomiast znalazłem jedynie kolejne kartony. Otworzyłem szafę. Garderoba rodziców była skromniejsza niż ich córki, workowata, sprzed kilku dziesięcioleci, zazwyczaj w odcieniach szarych lub brązowych.
U góry szafy dostrzegłem drzwi na zawiasach. Za zbutwiałym długim płaszczem odkryłem stołek. Wszedłem nań i mocno pchnąłem drzwi. Otworzyły się z pneumatycznym sykiem, a z otworu automatycznie wysunęła się drabinka. Wypróbowałem ją, uznałem, że wytrzyma mój ciężar, i wspiąłem się.
Strych zajmował całą powierzchnię domu, co najmniej dwieście metrów kwadratowych. Zamieniono go w bibliotekę.
Sklejkowe półki na książki zajmowały wszystkie cztery ściany, z takich samych płyt zbito biurko, przed którym stało metalowe składane krzesło. Podłoga zasypana była trocinami. Szukałem innego wejścia na strych, ale niczego takiego nie było. Maleńkie okna, wielkości lufcika, zabito listewkami. Pomyślałem więc, że wszystkie półki biblioteki zbudowano tutaj; wsuwano deski przez drzwi w suficie i zbijano na strychu.
Przesunąłem latarką po tomach, które zapełniały półki. Z wyjątkiem roczników „Reader’s Digest” sprzed trzydziestu lat i gablotki zapchanej egzemplarzami „National Geographic” znalazłem tu jedynie publikacje dotyczące biologii, ogrodnictwa i dziedzin pokrewnych. Setki broszurek Stacji Rolniczej Uniwersytetu Kalifornijskiego (filia w Riverside) oraz biuletynów informacyjnych rządu federalnego. Sterty katalogów wysyłkowych oferujących nasiona. Komplet tomów wielkiej, oprawionej w skórę Encyklopedii owoców, wydanej w Anglii w 1879 roku i ręcznie ilustrowanej kolorowymi litografiami. Dziesiątki rozpraw uniwersyteckich na temat patologii roślin, biologii gleby, leśnictwa, inżynierii genetycznej. Przewodnik turysty pieszego po parkach Kalifornii z indeksem drzew. Dzieła Johna Audubona, który opisał ptaki Ameryki Północnej. Kopie patentów przyznawanych wynalazcom narzędzi rolniczych.
Cztery półki stojącej najbliżej biurka biblioteczki były dokładnie zapełnione niebieskimi segregatorami oznaczonymi etykietkami z liczbami rzymskimi. Wyjąłem pierwszy.
Na okładce przeczytałem: „Rok 1965”. Wewnątrz znajdowały się osiemdziesiąt trzy kartki z odręcznie pisanym tekstem. Litery trudno było odszyfrować: ścieśnione, pochylone, o nierównej intensywności koloru. Trzymałem latarkę w jednej ręce, drugą zaś przewracałem strony i w końcu uświadomiłem sobie, co mam przed sobą.
Rozdział pierwszy stanowił streszczenie planu Garlanda Swope’a, jak zostać królem czerymoi. Dosłownie użył tego określenia, mało tego… nagryzmolił nawet miniaturowe korony na marginesach książki. Sporo miejsca poświęcił właściwościom owocu i jego wartości odżywczej. Fragment ten kończył się listą przymiotników, których zamierzał używać w rozmowach z potencjalnymi kupcami czerymoi. Soczysta. Pikantna. Smakowita. Odświeżająca. Niebiańska. Nadnaturalna. Owoc z innego świata.
Reszta pierwszego tomu i dziewięć następnych składało się na opisy w tym samym stylu. Przez dziesięć lat Swope napisał osiemset dwadzieścia siedem stron tekstu pochwalnego na temat czerymoi. Rejestrował w nim proces dojrzewania każdego drzewka ze swojego młodego gaju i planował, jak kontrolować rynek „Bogactwo? Sława? Co jest najważniejsze?”
W jedną z książek wszył projekt broszurki reklamowej, stanowiącej wielki pean ku czci czerymoi, zilustrowanej kolorowymi fotografiami. Na jednym ze zdjęć Swope stał z koszem egzotycznych owoców. Jako młody człowiek przypominał Clarka Gable’a, był wysoki, silny, miał ciemne falujące włosy i niewielki wąsik. Podpis głosił, że jest światowej sławy ogrodnikiem, odkrywcą rzadkich roślin, dążącym do rozwiązania problemu głodu na świecie.
Czytałem dalej. Przed moimi oczyma pojawiły się szczegółowe opisy eksperymentów związanych z krzyżowaniem odmian czerymoi i innych przedstawicieli gatunku annonaccae. Swope starannie rejestrował wszelkie ich właściwości klimatyczne i biochemiczne. W końcu zrezygnował z tych badań, pisząc: „Żadna hybryda nie zbliża się do doskonałości, którą jest annona cherimoya”.
Optymizm Swope’a znacznie osłabł w tomie dziesiątym, gdzie znalazłem między innymi wycinki prasowe informujące o niezwykłym przymrozku, który zdziesiątkował czerymojowy sad. Przejrzałem wycięte z gazet San Diego opisy szkód, jakie rozmaitym uprawom poczyniły lodowate wiatry, a także przewidywania dotyczące zwyżek cen żywności. W dzienniku La Visty „Clarion” wydrukowano żałobny w wymowie artykuł na temat tragedii Swope’ów. Następne dwadzieścia stron wypełniały chaotyczne, niecenzuralne bazgroły ołówkiem. Swope pisał z taką siłą, że miejscami poprzecinał papier.
Potem pojawiły się informacje związane z nowym eksperymentem.
Odwracając kolejne stronice, odkryłem fascynację Garlanda Swope’a. Dotyczyła deformacji, poronień, śmiertelności. Pojawiły się notatki na temat mutacji i nie do końca przemyślane hipotezy dotyczące jej ekologicznej wartości. W połowie tomu jedenastego Swope znalazł odpowiedź na swoje pytania: „Mutacje przeciwnych sobie gatunków w pełni świadczą o nienawiści Stwórcy do całego świata”.
To, co Swope pisał, stawało się coraz mniej spójne. Czasami litery były tak ściśnięte, że aż nieczytelne, lecz większość tekstu zrozumiałem. Miałem przed sobą podsumowanie wyników eksperymentów z truciznami, przeprowadzonych na myszach, gołębiach i wróblach, dane na temat selekcji zdeformowanych owoców w celu podtrzymania genetycznej mutacji, opisy wybierania egzemplarzy wadliwych z normalnej hodowli i pielęgnowania ich. Garland Swope dokładnie opisał cały powolny, wymagający cierpliwości i metodyczności proces, który doprowadził do koszmaru, którego byłem świadkiem w oranżerii.
Читать дальше